Tytuł: Chapter Sixteen: The Rescue

Sam nie wiem, czy dzisiejszemu odcinkowi poprzeczkę wyżej postawił finał sprzed roku, czy kilka ostatnich odcinków 2. sezonu. Tak czy inaczej twórcy stanęli przed nie lada wyzwaniem i… muszę przyznać, że mnie nie przekonali, a zielona poświata nie jest w stanie zamaskować kilku poważnych mankamentów odcinka.

Gdzie się podziało tamto Imperium

Pierwszym i najważniejszym, szczególnie porównując finał tego i poprzedniego sezonu, to brak napięcia i emocji, jakie towarzyszyć powinny misji niemalże niemożliwej i grze o najwyższą stawkę. Ale przecież nic nie jest niemożliwe jeśli ma się w ekipie niezniszczalnego Mandalorianina i nigdy nie chybiające wsparcie, a na przeciw stoją szturmowcy dowodzący, że każdy żart, który kiedykolwiek o nich słyszeliście, był trafiony (sic!). Kilka razy Mandalorianin w sposób naprawdę wspaniały zaprezentował nam Imperium, a teraz wróciliśmy to jego najbardziej żenujących praktyk.

Nie było niczego, co równać mogłoby się z szaleńczą jazdą IG i Grogu oraz szlachetnym poświęceniem tego pierwszego. Nie było to potrzebne, bo bohaterowie wchodzili w imperialne siły, niczym Mroczny miecz w masło. A skoro już o tym mowa, wywijanie nim też nie dostarczyło tyle emocji, ile się spodziewałem.

Zabrakło również humoru, pomimo tego, że za kamerą ponownie stanął Peyton Reed. Cara coś tam próbowała i choć nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, to jednak nijak się to miało do tego, co rok temu zaserwował nam Taika Waititi.

Wszystko to poszło zbyt łatwo i zbyt szybko, a kiedy na horyzoncie już jakieś zagrożenie się pojawiło, to na białym koniu przybyła odsiecz i niezniszczalność wzniosła na nowy poziom.

Hello, what have we here…

Oczywiście jej pojawienie to wielki plus, ogromne zaskoczenie i fan serwis niemal absolutny, bo choć postać w takiej wersji nie wygląda idealnie, to sam fakt jej pojawienia się sprawia, że przez najbliższy rok zastanawiać się będziemy, jak Jon Favreau i Dave Filoni poprowadzą jej wątek.

W ogóle wciąż jestem w szoku, że panowie dostali do „zabawy” kogoś takiego. Owszem, Ahsoka i Boba Fett, to postacie znane, lubiane i znaczące (przynajmniej ta pierwsza), jednak umówmy się, pierwszy plan nigdy do nie był. A teraz ktoś taki… Czy oznacza to, że zgodnie z plotkami Jon i Dave będą nowymi sternikami całego uniwersum? Oj, mam nadzieję, że tak, bo jak już nie raz mówiłem, umieją oni Star Warsy jak mało kto.

Mały wielki człowiek

Mówiąc o pozytywach i mocnych punktach finału, nie sposób pominąć tutaj bodaj największego… choć najmniejszego, czyli oczywiście Grogu (dla mnie już zawsze będzie to Yodzik). Jego scena z Dinem DJarinem to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza rzecz, jaką dostaliśmy na przestrzeni szesnastu rozdziałów. Ta para miała już wiele wzruszających scen, ale to, co dostaliśmy tym razem, było czystym złotem i łzy wycisnąć mogło nawet z największych twardzieli.

Mam nadzieję, że na tym ich historia się nie skończy, bo choć Mando pokazał nie raz, że i bez Yodzika ma sporo ro zaoferowania, to nie wyobrażam sobie kolejnego sezonu bez najsłodszej i najukochańszej istotki odległej galaktyki.

Tym niemniej wciąż mam do finału żal, bo jak dobrze ujął to jeden z redakcyjnych kolegów, zaoferował nam wiele wspaniałych i wiekopomnych wręcz rzeczy, ale nie zdołał scalić ich w jedną, doskonałą i zapierającą dech w piersiach całość. No i zabrakło grafik koncepcyjnych po napisać, a ich braku nie była mi w stanie wynagrodzić nawet scena po napisach i zapowiedź nowego serialu.

Soundtrack

Na pocieszenie dostaliśmy pełny soundtrack drugiej połowy 2. sezonu:

Recenzje poprzednich odcinków

A tutaj recenzje wszystkich dotychczasowych odcinków: