Tytuł: Chapter Four. Sanctuary
Piątki zawsze cieszyły się wielką sympatią i popularnością, ale teraz, kiedy oznaczają one nowy odcinek Mandalorianina, wiele osób polubiło je chyba jeszcze bardziej. W tym i ja. Uwielbiam to pełne napięcia oczekiwanie na pojawienie się nowego odcinka, a potem zapamiętałe polowanie na te kilka wolnych chwil, by go „na raz” obejrzeć. Ale nie byłem przyzwyczajony do tego, że po tych trzydziestu kilku minutach nie będę czuł się w pełni usatysfakcjonowany. A tak niestety jest tym razem, choć sam nie do końca jestem w stanie wskazać przyczynę.
Dwie żaby w korzeniuszkę
Być może ów niedosyt, paradoksalnie spowodował pewien nadmiar, którego nie ustrzegli się twórcy. Dostaliśmy, co prawda, najdłuższy z dotychczasowych odcinków (choć różnice nie są duże), ale próbowano upchnąć tu zbyt wiele rzeczy.
Po pierwsze fabuła. O ile w przypadku odcinków #1 i #2 można było na pierwszy rzut oka odnieść wrażenie, że tam materiał na jeden epizod rozciągnięty został na dwa, tak tutaj jest odwrotnie. Z tego, co zobaczyliśmy, spokojnie powstać mogły dwa odcinki i wszyscy by chyba na tym skorzystali, a my mielibyśmy więcej czasu na poznanie nowych bohaterów, którzy zdecydowanie na to zasługiwali.
Także jeśli chodzi o klimat, zrobił się mały galimatias. Dotychczasowe odcinki pod tym względem były bardzo jednorodne. Tony poważne i momentami mroczne (odcinki #1 i #3), nie mieszały się za nadto z nieco luźniejszą akcją i nastrojem (odcinek #2). A tutaj spróbowano połączyć jedno z drugim i w moim mniemaniu nie wypadło to tak dobrze. Dlatego mam nadzieję, że w przyszłości znacznie częściej oglądać będziemy wcześniejszy model.
Coś starego, coś nowego
Na tym etapie napisać muszę coś bardzo zdecydowanie, by nie pojawiły się żadne wątpliwości: Nie uważam, że odcinek #4 był słaby. Wręcz przeciwnie. Miał wiele naprawdę dobrych, ważnych i wzruszających momentów.
Dla mnie najlepszą była scena, w której Mando prawie „stracił” hełm. Ale nawet pomimo tego, że nie ujrzeliśmy twarzy Pedro Pascala, a i słów nie wypowiedział więcej niż zwykle, emocje i wewnętrzne rozdarcie głównego bohatera było niemal namacalne.
Przy okazji rzucone zostało też nieco światła na ów sławetny hełm Mando, który też z powodzeniem uznać można za jednego z bohaterów odcinka Sanctuary. Przede wszystkim sam zainteresowany odniósł się do jego nie ściągania, czyli kwestii, która tydzień temu wywołała nieco zamieszania. Teraz zostało to wyjaśnione, a tytułowy bohater zyskał przy okazji jeszcze trochę głębi (której bynajmniej mu nie brakowało).
Bardzo dobrze wypadły też nowe bohaterki, które poznaliśmy. Skrajnie od siebie różne, ale dzięki temu świetnie uzupełniające się w trafianiu w potrzeby Mandalorianina i stymulowaniu jego pragnień. Oczywiście nie mówię tutaj o aspektach typowo damsko-męskich, bo pod tym względem serial pozostaje wierny tradycji Gwiezdnych Wojen. W odległej galaktyce cielesność zdaje się wciąż być tematem tabu, a i romantyczne zrywy priorytetem nie są. Tym niemniej, mam nadzieję, że obie panie nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa, bo ich sceny z Mandalorianinem uważam za jedne z mocniejszych stron odcinka (w przeciwieństwie do mało interesującego i bardzo anonimowego „złoczyńcy tygodnia”, gdzie tylko klimatyczny, imperialny demobil trzymał poziom).
Małe jest piękne
Oczywiście żadna recenzja Mando nie byłaby kompletna, gdyby nie zdrowa dawka zachwytów nam pewnym małym stworkiem, który po raz kolejny przykuwa uwagę i bezceremonialnie zawłaszcza sobie każdą scenę, w której się pojawia. Tutaj jego najlepsze momenty były już może nieco przewidywalne, tym niemniej nie umniejszyło to czaru, który roztacza wokół siebie ów malec. A mnie najbardziej ucieszyło jego spotkanie z dawnym znajomym z Rebeliantów.
Dwóch i pół wspaniałych
Dobrze sprawdzają się też wciąż westernowe inspiracje i nawiązania, które tym razem są chyba bardziej ewidentne, niż kiedykolwiek. Jeśli krótki opis odcinka, czy tytuł tego paragrafu nie naprowadził jeszcze na trop filmu, o którym mowa, to zawsze możecie zapytać wujka Googla, jaki jest jeden z najlepszych filmów Johna Sturgesa. Aczkolwiek przywoływać powinno się tutaj przede wszystkim nazwisko Akiry Kurosawy, bo to na podstawie jego arcydzieła powstał jeden z najlepszych westernów wszech czasów.
Ale, że nie samym westernem żyje człowiek, pojawiło się też ewidentne, przynajmniej dla mnie (i nie tylko), nawiązanie do drugiej części Władcy Pierścieni i ataku Uruk-Hai na rohańską osadę. Aczkolwiek to akurat nie sprawdziło się w moim mniemaniu aż tak dobrze, bo jak na Gwiezdne Wojny, było to wszytko za mało technologiczne. Tym niemniej na taki drobiazg z łatwością przymknąć można oko, szczególnie wobec wielu, naprawdę solidnych plusów.
RECENZJE I REAKCJE
Na koniec zapraszamy do lektury recenzji poprzednich odcinków, a także reakcji naszych redaktorów:
- The Mandalorian S01E03 | Recenzja serialu
- The Mandalorian S01E02 | Recenzja serialu
- The Mandalorian S01E01 | Recenzja serialu
- Nasze reakcje na #3 odcinek | „The Mandalorian”
- Nasze reakcje na #2 odcinek | „The Mandalorian”
- Nasze (i nie tylko) reakcje na #1 odcinek | „The Mandalorian”
GALERIA
Obyczaj każe też zaprezentować wam galerię grafik koncepcyjnych z napisów końcowych, aczkolwiek ostrzegamy, że zawierać mogą one SPOILERY!