Tytuł: Chapter One

No i doczekaliśmy się! Obejrzeliśmy właśnie pierwszy odcinek pierwszego aktorskiego serialu w uniwersum Star Wars, który może być, cytując Obi-Wana, pierwszym krokiem do większego świata… A także, być może, nowej ery Gwiezdnych Wojen. Ale odchodząc od górnolotnych i pompatycznych frazesów, czas przyjrzeć się, możliwie na chłodno, temu co zobaczyliśmy.

Główny bohater

Twórcy nie bawią się w przydługie wstępy, a główny bohater od razu pokazuje się z jak najlepszej strony. Krótka „przygoda” rozpoczynająca pierwszy odcinek pokazuje nam Mandalorianina dokładnie takim, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Małomówny i bezwzględnie skuteczny profesjonał, który bez względu na okoliczności zachowuje zimną krew i dla którego praca zdaje się stanowić całe życie. Innymi słowy gość, którym Boba Fett zawsze chciał być, ale nigdy mu nie wyszło (i tak, wiem, że Boba nie był Mandalorianinem).

Przy okazji prezentacji tytułowego bohatera dowiadujemy się również co nieco o jego sytuacji zawodowej i towarzystwie, w jakim przyszło mu się obracać. Mowa tutaj głównie o Greefie Cardze. Nie było go może dużo, ale swą obecność zaznaczył i myślę, że w przyszłości wyewoluuję w bardzo ciekawą postać.

Mandalorianie

Cieszy też, że już na samym początku dostaliśmy wgląd w kulturę i społeczność Mandalorian, zarówno pośrednio, jak i bezpośrednio.

Bezpośrednio, bo za sprawą naszego bohatera, który choć jest ewidentnie samotnikiem, zdaje się też być bardzo lojalny wobec swoich ludzi. Można wysnuć też przypuszczenie, że jest on dumny ze swego pochodzenia, choć mam wrażenie, że odbywa coś na kształt narzuconej samemu sobie pokuty. W każdym razie ten wątek rozwinąć się może w coś wspaniałego, szczególnie pamiętając o słabości Dave’a Filoniego do Mandalorian.

Co ciekawe, między wierszami dowiadujemy się też co nieco o sytuacji, w której znalazła się Mandalora i jej lud po Galaktycznej Wojnie Domowej. Oczywiście tutaj pewne rzeczy można różnie interpretować, ale ogólny przekaz jest dość jednoznaczny. I to kolejna wielka zasługa dla serialu i jego twórców w kontekście rozwijania uniwersum.

Drugi plan

The Mandalorian S01E01 przedstawił nam też dwójkę bohaterów, których materiały promocyjne kreowały na towarzyszów Mandalorianina i część jego drużyny, która miała się z czasem ukształtować.

Jednym z nich był Ugnaught Kuiil, który okazał się dla mnie najsłabszym elementem całego odcinka. Nie mam zarzutów do postaci jako takiej, ale do sposobu, w jaki mówi. To bodaj pierwszy przedstawiciel swojej razy, który zamiast wydawać z siebie świniopodobnej kwiki, mówi płynnym galaktycznym. To tak, jakby nagle Wookiee czy Ewoki zaczęły mówić w zrozumiały dla wszystkich sposób. Niby mała rzecz, ale myślałem, że Dave i Jon o taki szczegół zadbają, a tutaj wygląda, jakby poszli trochę na łatwiznę.

Aczkolwiek może być też tak, że wbrew temu, co kazano nam myśleć przed premierą, ani Kuiila, ani drugiego z „pomgierów” głównego bohatera więcej nie zobaczymy. Patrząc na fabułę odcinka byłoby to pełni zrozumiałe, a taki psikus w wykonaniu twórców byłby czymś naprawdę ciekawym.

Mała rzecz, a cieszy

A skoro już o ciekawych zabiegach mowa, to nawet jeśli ten z drugim planem jednak nie dojdzie do skutku, to jest sporo innych, które bardzo mnie ucieszyły, a które sprawiają, że zaczynam wierzyć, że Jon Favreau naprawdę rozpoczął nową erę Gwiezdnych Wojen.

Po pierwsze, to sam napis „Star Wars” otwierający całe widowisko. Jest on zupełnie inny, niż to, do czego przywykliśmy. Może zbyt wiele sobie tutaj dopowiadam, ale w pewnym sensie przypomina mi on kinowe intro Marvela, choć w bardziej stonowanej, mrocznej formie.

Napisy końcowe też są czymś, co oglądało mi się z przyjemnością, bowiem ozdabiały je świetne grafiki (jedną z nich ozdobiliśmy powyższy artykuł).

No i ta muzyka! Ludwig Göransson ze swych zadań wywiązuje są koncertowo! A my dostajemy ścieżkę dźwiękową, która odeszła bardzo daleko od standardów wyznaczonych przez mistrza Williamsa, a jednocześnie idealnie podkreślającą panujący w świecie Mandalorianina klimat.

Klimat

No i właśnie samemu klimatowi też nie sposób nie poświęcić osobnego paragrafu, bo to on robi lwią część roboty. Jest brudno i prawdziwie, mrocznie i niebezpiecznie. Nikt nie myśli tutaj o wielkich wojnach, czy jeszcze większych ideach. Tutaj rządzi pięść, blaster i pieniądz (byle nie ten imperialny). Oto świat, przy którym kantyna w Mos Eisley wydaje się szkółką niedzielną.

Wszystko to sprawia, że The Mandalorian faktycznie jest skrajnie różny od tego, co do tej pory widzieliśmy. Podobnie z samymi bohaterami. Nie wydają się nieśmiertelnymi i pozbawionymi skaz herosami. Stąpają tardo po ziemi, wiedzą bowiem, że jeden fałszywy krok może być ich ostatnim. I w tym także tkwi siła serialu.

Podsumowanie

Czy zatem jest tak dobrze, jak liczyli fani? Powiem tak, pierwszy odcinek pozostawił pewien niedosyt, przede wszystkim dlatego, że był on zaskakująco krótki. Również fabularnych fajerwerków nie uświadczyliśmy, ale trzeba pamiętać, że pilotowe odcinki mają nieco inne zadania. No i zakończenie odcinka wszelkie ewentualne (i niewielkie) niedociągnięcia wynagrodziło mi z nawiązką.

Dlatego też powiedzieć mogę, że jestem w pełni usatysfakcjonowany, ale w kolejnych odcinkach liczę na jeszcze więcej.

Galeria

Na koniec jeszcze galeria grafik z napisów końcowych (ale uwaga, zawierają one SPOILERY).