Tytuł: Chapter Thirteen: The Jedi

Tym razem już na wstępie mam dylemat. Czy pisać ze spoilerami (a przynajmniej jednym), czy też nie. W teorii nawet jeśli ktoś przespał czy przegapił odcinek z Bo-Katan, to spoiler ma w samym tytule rozdziału trzynastego. No ale skoro do tej pory spoilerów tutaj unikałem, to powstrzymam się i tym razem. Napiszę tylko, że tytułowy Jedi, to nie Luke.

Jedi – nie Jedi

Na dobrą sprawę, nie jest to właściwie Jedi, ale cieszę się, że twórcy nie próbowali wchodzić w zawiłości statusu tej postaci i wyszli ze słusznego założenie, że jeśli ma miecze świetlne i walczy w słusznej sprawie, to jest Jedi. Nie może też dziwić, że to jej właśnie, postaci znaczy, poświęcam początek recenzji, bo persona to w uniwersum Star Wars prominentna, a jej pojawienie się na małym ekranie to naprawdę wielkie wydarzenie.

Tym bardziej cieszy mnie ogromnie fakt, że twórcy do serialu wprowadzili ją tak, jak zrobiliby to z każdą inną postacią. Bez nadmiernej pompy, bez sztucznego budowania napięcia i mówiąc kolokwialnie, bez spiny. Nie chcieli by skradła ona całe show (tak, jakby pewnemu zielonemu malcowi dało się je skraść), dlatego odnoszę wrażenie, że zaprezentowała nam niezbędne minimum swoich możliwości. Jak przystało na „postać tygodnia” dołożyła ona swoją cegiełkę do głównej fabuły, a przy okazji „zapowiedziała” własny serial. I to w jakim stylu.

Warto też wspomnieć o wyglądzie postaci, który mógł budzić pewne obawy, a który stanowił dla mnie chyba największe pozytywne zaskoczenie odcinka. „Jedi” wygląda bowiem idealnie i choć miałem wcześniej co do tego pewne wątpliwości, teraz stwierdzam, że tej postaci nie mógłby grać nikt inny.

Yodek – nie Yodek

Pomimo doniosłości występu Jedi, najistotniejsze rzeczy działy się wokół Yodzika. I choć poznanie jego historii, czy innych kwestii, które do tej pory stanowiły wielką niewiadomą było ważne, o tyle nic nie było ważniejsze i bardziej wzruszające od wspólnych chwil „ojca” i „syna”. Na początku sezonu narzekałem co prawda, że ich relacja bywa spłycana, a malec wykorzystywany był jako maskotka, ale teraz stwierdzam, że wątek ten nigdy nie prezentował się lepiej, a ja bardzo dawno nie oglądałem nic, co wzbudziło by we mnie tak silne emocje.

Aczkolwiek tutaj część zasług przypisać należy też Ludwigowi Göranssonowi, bo ponownie wspiął się na wyżyny i znów zaskoczył niesamowitymi kompozycjami. O ile w 1. sezonie zdarzało mu się to często, o tyle w drugim, będąc już oswojony z jego muzyką, nie robiła ona już na mnie aż tak piorunującego wrażenia. Aż do dziś, kiedy to doskonale potęgowała emocje wyzwalane przez fabułę.

I tylko mi trochę smutno, że nie będzie już więcej Yodzika…

East meets Mando

O ile muzyki w 2. sezonie do tej pory nie chwaliłem, o tyle w przypadku warstwy wizualnej robię to regularnie. Ale cóż zrobić, powtórzyć będę musiał się i tym razem, bo The Jedi to kolejny odcinek, który zachwycał swym wyglądem. Surowy na pozór i ponury krajobraz nie przeszkodził twórcom zaserwować nam kilku przepięknych ujęć.

Nie pierwszy raz świetnie sprawdziło się też czerpanie inspiracji z innych gatunków i kultur. Tym razem zafundowano nam krótką wycieczkę na daleki wschód i choć finałowemu pojedynkowi zabrakło może widowiskowości i piękna znanego z największych klasyków kina wuxia, to inspiracje tym nurtem były ewidentne. Momentami odcinek też przywodził mi na myśl genialną kreskówkę Samuraj Jack.

Jak więc widzicie, odcinek zdecydowanie nie rozczarował i zapewne większość fanów wprawił w jeszcze większe ukontentowanie. I tylko fabuła sobie dalej w kąciku cichutko stoi i czeka, w nadziej, że na kolejnej planecie Din zabawi nieco dłużej.

Recenzje poprzednich odcinków

A tutaj recenzje wszystkich dotychczasowych odcinków:

Galeria

Obyczaj każe też zaprezentować wam galerię grafik koncepcyjnych z napisów końcowych, aczkolwiek ostrzegamy, że zawierają one SPOILERY!