Tytuł: Chapter Fourteen: The Tragedy

Wraz z odcinkiem The Mandalorian S02E06 doszliśmy do momentu, w którym nie wiedzieliśmy już tak naprawdę, czego możemy się spodziewać. Pewny był następny przystanek Brzeszczota, ale w gruncie rzeczy nic poza tym. A twórcy przygotowali dla niczego niespodziewających się fanów nie lada ucztę!

„Każdy orze jak może.”

Jednym z komentarzy na naszym facebookowym profilu przeczytać można komentarz, że jeśli The Jedi był listem miłosnym do wszystkich fanów, to The Tragedy jest wielce udanym małżeństwem z 50-letnim stażem. Ja nie do końca się z tym zgadzam, co osobiście poprzedni odcinek podobał mi się bardziej, o tyle rozumie, czemu bardzo wielu fanów może mieć takie odczucia. W końcu po Ahsoce, Jon Favreau i Dave Filoni zaserwowali nam kolejny powrót niemalże z zaświatów. Co więcej, owa powracająca postać na swoje 5 minut czekała bardzo długo. Ale kiedy je już dostała, wykorzystała je w wielkim stylu, bo o ile nie skradła może całego show, o tyle w dużej mierze stanowiła o sile najnowszego odcinka.

Poza świetnymi scenami akcji, w tym sekwencją, którą jak dotąd uważam za najlepszą w całej historii serialu, dostaliśmy także kolejną bardzo ważną informację i następny element do mandaloriańskiej układanki. Dodać do tego cytowanie nie jednego, a dwóch kultowych bohaterów (i to w jednym zdaniu!) i wydawać by się mogło, że oto dostaliśmy występ praktycznie idealny. Ale…

Jedna rzecz do gustu mi nie przypadła, bo o ile opisywanej postaci oddanie sprawiedliwości i swego rodzaju hołdu się należało, o tyle nie podoba mi się, że przy okazji dość mocno ją „wybielono” i w moim mniemaniu uczyniono kogoś innego. Może to zaledwie chwilowa słabość, ale jeśli nie, to takie posunięcie niezbyt mi się podoba.

Problem Tythona

Jak już wspomniałem, jednym z niewielu pewników przed dzisiejszym odcinkiem było to, że Din wraz z Grogu udadzą się na Tythona, by odnaleźć ruiny świątyni Jedi. Planeta miała swoją historię w Legendach, a i w kanonie miała okazję się już pojawić, jednak w związku z nią pojawiło się kilka problemów.

Najbardziej nie w smak było mi to, że Tython okazał się na wskroś zwyczajny. Absolutnie nie zachwycał krajobrazem i śmiem twierdzić, że to najpospolitsza z planet, które do tej pory odwiedził Mando. O wyjątkowości tego miejsca świadczyć mogła jego silna więź z Mocą, się szczerze mówiąc, zupełnie się jej nie czuło. A i sama świątynia Jedi nie wyglądała ani ciekawie, ani imponująco. Odniosłem też wrażenie, że Grogu mógł połączyć się z Mocą gdziekolwiek, a niewiele by to w historii zmieniło.

Co więcej przy okazji Tythona twórcy zaliczyli chyba nietypową dla nich wpadkę. Otóż z tego, co pamiętam, do tej pory źródła podawały, że Tython jest jednym ze światów Głębokiego jądra, tymczasem tutaj mówiło się o Zewnętrznych rubieżach. Niby drobiazg i błahostka, tym niemniej trochę w oczy kole.

Desperado

Ale przestanę już się czepiać bardzo dobrego, bądź co bądź, odcinka i wrócę do rzeczy, które mnie cieszą. Jedną z nich jest na pewno fakt, że za kamerą poszczególnych odcinków stają niejednokrotnie bardzo znani i uznani reżyserzy. Tak było i tym razem, a owym głośnym nazwiskiem okazał się Robert Rodriguez.

Miałem wrażenie, że przypomniał sobie on stare dobre czasy, kiedy to uczynił młodego Antonio Banderasa gwiazdą pierwszej wielkości, było bowiem kilka scen, które jako żywo przypominały mi sceny z Desperado. Narzekał na to z pewnością nie będę, bo jak już wcześniej powiedziałem, dostaliśmy tutaj moim zdaniem najlepszą z dotychczasowych scenę walki.

Na koniec wypada tylko dodać, że fabułą w końcu posunęła się znacząco do przodu, choć twórcy wciąż powielają schemat z pierwszego sezonu. Innymi słowy, jakby to powiedział Jake Blues – „We’re putting the band back together.”

Recenzje poprzednich odcinków

A tutaj recenzje wszystkich dotychczasowych odcinków:

Galeria

Obyczaj każe też zaprezentować wam galerię grafik koncepcyjnych z napisów końcowych, aczkolwiek ostrzegamy, że zawierają one SPOILERY!