Tytuł: Zero Hour
PONIŻSZA RECENZJA ZAWIERA SPOILERY
Dwa odcinki temu pisałem o prawach, jakimi rządzą się serialowe „zapychacze”. Dziś będzie natomiast o „finałach” i tym, czego po nich oczekujemy. W końcu przy okazji takich właśnie odcinków pod specjalnym nadzorem pokusa, by ocenić je jednoznacznie na plus lub minus, jest wyjątkowo duża. A ja jej niniejszym ulegam, więc uwaga! SPOILER SPOILEROWEJ RECENZJI:
Finał 3. sezonu Rebeliantów mi się nie podobał!!!
Uff, mając to z głowy, można przejść dalej…
Całoroczne dmuchanie balonika
Finałowej porażce twórcy sami są sobie winni, bowiem balonik oczekiwań przez ostatni rok nadmuchali do takich rozmiarów, że praktycznie nie dało się ich zaspokoić.
Zaczęło się w finale zeszłorocznym, wraz z jego punktem kulminacyjnym, jakim było starcie Ahsoki z jej dawnym Mistrzem, a obecnie Mrocznym Lordem Sithów. Idealnie opisuje je reguła 3xE – emocjonalne, efektowne, epickie!
Do tego był Thrawna, którym fani ekscytowali się od panelu Rebeliantów na Star Wars Celebration Europe i obwieszczenia jego powrotu do kanonu. Kiedy się już pojawił, przez cały sezon zgrywał chojraka bawiąc się z Rebeliantami niczym kot z myszką. Finał oznaczać miał koniec złowróżbnych spojrzeń, czy znaczących półuśmieszków i przejście do działania! I na to właśnie czekaliśmy.
Na jego nieszczęście podziałali odcinek wcześniej Obi-Wan z Maulem, którzy zafundowali nam 3xE być może jeszcze lepsze, niż Vader i Ahsoka, a poprzeczkę dla finału wywindowali na niebotyczną wysokość. No ale trzeba przynajmniej próbować…
Finał i to co istotne
Z finałami jest tak, że powinny w satysfakcjonujący sposób wieńczyć historię opowiadaną przez cały sezon. Powinny też obfitować w doniosłe wydarzenia, które w znaczący sposób wpływają na bohaterów i sprawiają, że na powrót serialu na antenę czekamy z wielką niecierpliwością.
W finale Rebeliantów wydarzyło się faktycznie kilka rzeczy bardzo istotnych. Ale żadna jedna nie przypadła mi do gustu i nie dał mi niczego z powyższych.
Była wielka (jak na realia serialu) i momentami nawet całkiem efektowna bitwa. Sęk w tym, że przewidywalna i rozegrana według doskonale nam znanego scenariusza, czyli: przytłaczająca przewaga Imperium vs zdeterminowana garstka Rebeliantów; Imperialna pycha i arogancja vs odwaga i szlachetne poświęcenie; niezawodna zdawałoby się strategia vs niespodziewana pomoc.
Thrawn wygrał, co prawda, bitwę i zniszczył bazę na Atollon, ale było to tak oczywiste, że sam fakt, iż uciec zdołała (cóż za niespodzianka) nie tylko załoga Ducha, ale i część sił Rebelii, sprawia, że odebrać to można jako jego sromotną klęskę.
Kallus, to jego kolejna porażka. Ileż to się odgrażał, że wykorzysta wiedzę o jego zdradzie, by tym pewniej zniszczyć Rebeliantów. A co zrobił? Podbił mu oko, zmierzwił nieco fryzurę i… pozwolił uciec. Właściwie jedyne, co Thrawn zrobił przez całą niemal godzinę, to zabił Bendu.
A ten, swoją drogą, jak na wielce potężną istotę, której przemiana i nowa manifestacja wyglądała całkiem imponująco, padł wyjątkowo łatwo. Wystarczyło kilka strzałów z blasterów i po sprawie. Nie było w tym klimatu i nie było emocji, które towarzyszyły nam rok temu. Wszystko to było jakieś takie miałkie i nie doprowadziło do znaczących zmian w status quo głównych bohaterów – nikt nie zginął, nikt nie przeszedł na ciemną stronę, nawet nikt nie oślepł.
A teraz to, co mnie istotne
Znacznie bardziej zainteresowały mnie rzeczy nieco mniejszej wagi. Choć i one nie zawsze miały pozytywny wydźwięk.
Po pierwsze Sabine… Jej bardzo rychły powrót sprawił, że decyzja sprzed kilku odcinków o opuszczeniu załogi Ducha straciła na znaczeniu i patrząc z perspektywy czasu zalatuje raczej tanią telenowelą, niż dojrzałym, acz bardzo trudnym krokiem naprzód. Tym niemniej muszę przyznać, że scena ataku Mandalorian i Ezry na niszczyciela klasy Interdictor wyglądała całkiem dobrze.
Po drugie Hera i Kanan… Czyżbyśmy pierwszy raz, tak zupełnie mimochodem i przy okazji usłyszeli wyznanie miłosne? Przyznam szczerze, i sam dziwię się, że to piszę, że tego wątku akurat mi w Rebeliantach trochę brakowało i mam nadzieję, że Zero Hour zwiastuje zmianę w tej kwestii.
Po trzecie przepowiednia, a raczej wizja Bendu… Klimat niby był, ale jakoś nie przypadła mi ona do gusty. Z jednej strony dlatego, że choć Thrawn koniec końców nie pokazał się z najlepszej strony, to zdążyłem go polubić, a i potencjał ma wciąż nielichy. Po drugie wieszczenie było też dość oczywiste, w końcu wiemy, że w Odległej Galaktyce złoczyńcy na dłuższą metę nie mają na co liczyć. Wolałbym tutaj coś bardziej mistycznego i niejednoznacznego.
Jak więc widać, niewiele mi się w zwieńczeniu 3. sezonu podobało i mam nadzieję, że nadchodzący (mam nadzieję, że podczas SWC2017) zwiastun czwartej serii zatrze kiepskie wrażenie.
A tutaj dla przypomnienia recenzje wszystkich odcinków 3. sezonu:
- S03E01-02 „Steps Into Shadow”
- S03E3 „The Holocrons of Fate”
- S03E04 „The Antilles Extraction”
- S03E05 „Hera’s Heroes”
- S03E06 „The Last Battle”
- S03E07 „Imperial Super Comandos”
- S03E08 „Iron Squadron”
- S03E09 „The Wynkahthu Job”
- S03E10 „An Inside Man”
- S03E11 „Visions and Voices”
- S3E12-13 „Ghosts of Geonosis”
- S03E14 „Warhead”
- S03E15 „Trials of the Darksaber”
- S03E16 „Legacy of Mandalore”
- S03E17 „Through Imperial Eyes”
- S03E18 „Secret Cargo”
- S03E19 „Double Agent Droid”
- S03E20 „Twin Suns”