Tytuł: An Inside Man
Wraz z dziesiątym odcinkiem Rebelintów, w końcu doczekaliśmy się epizodu godnego całego hype’u, który towarzyszył premierze trzeciego sezonu, było w nim bowiem praktycznie wszystko, co być powinno.
Zaczynamy od tego, że koło się zamknęło, a Ezra i Kanan wracają tam, gdzie zaczęła się ich wspólna przygoda, czyli na Lothal. Tam Imperium już bez skrępowania wyciska z planety i jej mieszkańców ile tylko zdoła, by zapewnić swej wojennej machinie nieustający dopływ TIEów, Walkerów i wszelkiego innego ustrojstwa. Ale jak to kiedyś Leia powiedziała Tarkinowi (oczywiście nie tymi słowy), im bardziej uścisk się zaciska, tym więcej przecieka między palcami, a co za tym idzie, tym opór jest większy.
Także na ojczystej planecie Ezry rodzi się bunt. A choć skala rebelii jest śmiesznie mała (na ich siły uderzeniowe składała się zawrotna ilość dwóch speederów, z czego jeden cywilny), to sukcesy odnoszą zadziwiające i niewspółmierne do środków. A wszystko to, dzięki kretowi, którego udało się wprowadzić do imperialnej fabryki uzbrojenia, a który z powodzeniem sabotował jej pracę. Uczyniło to sukcesy buntowników nietypowo wiarygodnymi – coś, czego Odległej Galaktyce zawsze brakowało.
Ale nawet nie to jest najważniejsze. Otóż wspomniany kret donosi, że na Lothal trwają prace nad super tajnym projektem, który sprawi, że Rebelia zostanie zgnieciona w zarodku… I nie, nie chodzi o dziwo o Gwiazdę Śmierci, a coś znacznie mniejszego, aczkolwiek też skądinąd znanego. By odkryć, czym jest ów tajemniczy i złowrogi projekt, do akcji wkraczają Ezra, Kanan i zwyczajowo już przemalowany Chopper. Zadanie okazuje się jednak nadspodziewanie trudne, z uwagi na wizytującego fabrykę Admirała Thrawna, który przy okazji ujawnia nam swoje prawdziwe, bezwzględne oblicze.
W dalszej części nie brakuje fajnych ujęć, nad wyraz ogarniętych i kompetentnych imperialnych pilotów, zaskakujących zwrotów akcji, powrotów (i odejść) starych znajomych (te w sumie już od początku odcinka były), a także jednego, wielkiego wyjścia z cienia. Dowiadujemy się bowiem kim jest następca (bądź następczyni) Ahsoki, czyli nowy Fulcrum. Tożsamość rebelianckiego agenta nie jest może wielką niespodzianką, tym niemniej zaskoczył mnie moment, w którym została ona wyjawiona. Byłem przekonany, że poznamy ją dopiero pod koniec sezonu. Tym niemniej uważam, że był to zabieg słuszny, bo otwiera wiele ciekawych możliwości i daje potencjał na bardzo fajne historie. Jak pokazał odcinek An Inside Man i jedna z absolutnie najlepszych scen, relacja z nowym Fulcrumem daje także spory potencjał komediowy.
Z przyjemnością będę zatem oczekiwał na kolejne odcinki, by przekonać się, jak nasi bohaterowie odnajdą się w nowej rzeczywistości. Bardzo ciekaw jestem też losu jednego z członków załogi Ducha, który znalazł się chyba na celowniku Thrawna.
A oto recenzje poprzednich odcinków Rebeliantów: