Tytuł: In the name of honor (W imię honoru)
No i stało się. Wraz z końcem siódmego rozdziału pierwszy sezon Księgi Boby Fetta przeszedł do historii. A ja, w przeciwieństwie do tego, co było w przypadku Mandalorianina, nie będę za nim tęsknił.
Kończ pan, panie Rodriguez
Na pierwszy rzut oka finał nie jest zły, można wręcz powiedzieć, że jest całkiem przyzwoity. Mamy sporą dawkę akcji, kilka naprawdę świetnych scen oraz sensowną ilość czasu ekranowego dla tytułowego bohatera. Jednak kiedy przyjrzeć się nieco bliżej, pozytywne wrażenie zaczynają zacierać liczne absurdalne szczegóły. Wiele z nich „zawdzięczamy” reżyserowi, bowiem Robert Rodriguez najwyraźniej nie mógł się oprzeć, by w scenach akcji nie przemycić kilu desperadyzmów. Niektóre z nich się sprawdziły, inne wyglądały komicznie… W końcu nie od dziś wiadomo, że strzał po obrocie i w przykucu jest celniejszy od tego oddawanego w stabilnej, niezachwianej pozycji. To właśnie tego typu „smaczki” sprawiły, że mam wielką nadzieję, że amerykańskiemu reżyserowi meksykańskiego pochodzenia żadne Gwiezdne wojny nie zostaną już powierzone.
Cad Bane
Jednym z elementów, które ratowały w mojej opinii finał, była zdecydowanie postać Cada Bane’a. Szybko przyzwyczaiłem się do wyglądu „aktorskiej” wersji Durosa, tym bardziej, że każda scena z jego udziałem była bardzo udana. Jego interakcje i konfrontacje z Bobą były ozdobą tego rozdziału. Były klimatyczne, wiarygodne, a kiedy trzeba efektowne (nie mylić z efekciarskie). Gdyby ten styl i poziom trzymał cały serial, fani zachwycaliby się nim w równym stopniu, co Mando. No ale niestety, tutaj na każdego Cada Bane’a, przypadało ze trzech moderów, a Księga, pomimo przebłysków, takich jak tu, nie wykorzystała drzemiącego w niej potencjału i nie uczyniła z Boby twardziela i badassa, którym bardzo wielu fanów chciałoby go widzieć.
Finał jaki jest, każdy widzi
Do finału mam jeszcze jedno zastrzeżenie. A mianowicie nie czułem, że Boba Fett jest tutaj postacią pierwszoplanową. Nie chodzi nawet o to, że wciąż to inni odwalali za niego większość czarnej roboty, ale o to, że poczynania postaci drugoplanowych, czy wręcz występujących gościnnie, były znacznie bardziej doniosłe, niż to, co robił tytułowy bohater.
Pamiętam, że niedługo po tym, gdy zapowiedziano Księgę, bardzo wzbraniałem się przed nazywaniem jej Mandalorianinem sezon 2,5. Teraz jednak widzę, że określenie takie jak całkiem trafne, bowiem po obejrzeniu trzech ostatnich odcinków odnoszę wrażenie, jakby cała reszta była tylko pretekstem do stworzenia nowego status quo dla Dina Djarina.
Trochę to nie fair wobec samego Boby, który potraktowany został po macoszemu. Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli Księga dostanie drugi sezon (a wiele na to wskazuje), to głównemu bohaterowi uda się wyjść w końcu z cienia Mandalorianina… i Fennec… i Krrsantana… i swego własnego pupila.
Tymczasem postaram skupić się na pozytywach finału i zapamiętać to, co było w nim naprawdę udane.
Grafiki koncepcyjne
Na koniec tradycyjnie mamy dla Was galerię grafik koncepcyjnych, które tym razem są ekstremalnie SPOILEROWE:
Poprzednie recenzje
Zapraszamy też do lektury poprzednich recenzji: