…dualizm kontratakuje!

Po Przebudzeniu Mocy wyszedłem z kina z wrażeniem, że choć film był wtórny, to był przynajmniej ładny i oglądało się go przyjemnie. W Łotrze 1 zakochałem się od pierwszego wejrzenia (a potem było ich jeszcze kilka). Po premierze Ostatniego Jedi byłem całkowicie zbity z tropu.

Nie był to jednak zawód. Nie miałem jakichś wielkich oczekiwań wobec tego filmu. Cieszy mnie, że nowe Gwiezdne Wojny powstają co roku – jeśli mi się nie spodobają to mogę ich po prostu więcej nie oglądać i nie popadając w histerię spokojnie poczekać na następny film. Liczę po prostu na dobrą zabawę.

Jednak to co zobaczyłem 13 grudnia w sali kinowej toruńskiej Plazy było czymś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Nawet nie chodzi o zwroty akcji, tylko o całokształt. To były Gwiezdne Wojny, jakich nie było nigdy wcześniej. Mam na ich temat garść przemyśleń.

/Recenzja zawiera SPOILERY, więc nie czytajcie, jeśli nie oglądaliście jeszcze filmu./

LUKE SKYWALKER

Rola życia Marka Hamilla i miła wariacja na temat determinizmu i przeznaczenia. Wyczuł rosnące w Benie zło, więc chciał je zawczasu pokonać – ale próbując to zrobić, sam to zło wywołał. Podobnie jak Anakin chcąc uratować Padme sprowadził na nią śmierć. I tak jak, sięgając do Legend, Jacen chcąc uchronić galaktykę przed wojną sam ją na nią sprowadził.

Zawiódł Bena – i się do tego przyznaje. Tak jak Obi-Wan przyznał się Anakinowi na Mustafar („I have failed you, Anakin”). Obaj popadli w klasyczny dylemat moralny: czy przemoc można zwalczyć przemocą, czy zło można zwalczyć złem, czy gdyby było pewne, że ktoś będzie zbrodniarzem to czy usprawiedliwione będzie zabicie go, zanim popełni pierwsze zbrodnie. Obaj wybrali drogę przemocy i choć Luke rzekomo się powstrzymał, to jednak odczuł ten impuls, nad którym nie potrafił zapanować i podniósł rękę na niewinnego i bezbronnego ucznia. Zwalczanie zła złem okazało się być drogą donikąd.

Luke stał się postacią tragiczną.

Na uwagę zasługuje też zdanie wypowiedziane do Rey: „co ty sobie wyobrażasz, że stanę w pojedynkę przed Najwyższym Porządkiem i zamacham szabelką?” po czym… rzeczywiście pod koniec filmu to robi. I do tego jaki śmieszek, gdy smyrał Rey liściem po ręce! No i podwójny zachód słońca będący klamrą spinającą losy Luke’a.

KONIEC MITU JEDI

Rian Johnson ustami Luke’a Skywalkera bezlitośnie rozprawił się z mitem Jedi. Serce rosło, gdy Skywalker wyjawiał Rey swoje uwagi na ich temat – że dali się omamić Sidiousowi, byli aroganccy, zapatrzeni w siebie i wcale nie byli tacy super. Bardzo szanuję wykorzystanie motywu upadku legendy, szczególnie, że został tak dobrze poprowadzony.

KYLO REN

Snoke’owe „jesteś tylko dzieckiem w masce” zdaje się potwierdzać kierunek rozwoju postaci, o którym kiedyś pisałem i ten kierunek bardzo mi się podoba. Nie będę powtarzał tego co pisałem wcześniej, dodam tylko jeden element. Być może Kylo staje się postacią nietzscheańską. O ile sam wewnętrzny konflikt to za mało by odnieść to do appolińskości i dionizyjskości, to jednak w Ostatnim Jedi otrzymujemy kolejny element: „pozwól przeszłości umrzeć”.

Zdaje się to być gwiezdnowojenną wersją „Gott ist tot”. Według Nietzschego „Bóg nie żyje i myśmy go zabili”, ma to jednak znaczenie metaforyczne. W dużym uproszczeniu chodziło o pokazanie, że Bóg przestał być dla ludzkości drogowskazem moralnym i źródeł wartości należy poszukać gdzieś indziej. Podobną rolę może spełniać dla Kylo przeszłość i to co z nią związane – nie mają już żadnego znaczenia Jedi, Sithowie, światłość i mrok, bo stały się karykaturami samych siebie. Podobnie jak postrzeganie Boga przez ludzi według Nietzschego. Dlatego „Bóg nie żyje” – a „przeszłości trzeba pozwolić umrzeć”… lub ją „zabić, jeśli trzeba”. W odcięciu się od przeszłości i jej unicestwieniu Ren upatruje źródeł nowego porządku.

Zdradza te poglądy w rozmowie z Rey, tuż po pokonaniu pretorianów, a sama scena bardzo przypomina rozmowę Anakina z Padme na Mustafar – przyłącz się do mnie, urządzimy galaktykę po swojemu, w tle widać ogień. Ich relacja jest niejednoznaczna, a połączenie między nimi niekoniecznie musiało być elementem intrygi Snoke’a. W końcu na Crait widzimy, że ono nadal istnieje, gdy Rey wchodzi na Sokoła. Chyba, że Snoke jakimś cudem żyje, ale wolałbym jednak nie. Podobało mi się wytworzenie między nimi emocjonalnego napięcia i intymności bez konieczności uciekania się do romantycznych podtekstów. W jakiś sposób są swoimi odpowiednikami po Jasnej i Ciemnej stronie – sam Snoke o tym wspomina („mówiłem, że gdy Ren będzie coraz potężniejszy, to jego odpowiednik po Jasnej stronie również… choć myślałem, że chodzi o Skywalkera”), ale charakter ich relacji jest niejasny. I byłoby dobrze, gdyby takim pozostał. Teraz w ich relacji jest równowaga.

SNOKE

Snoke pełni o wiele ważniejszą rolę niż tylko jeszcze-gorszego, jeszcze-brzydszego Imperatora. W klasycznym micie o podróży bohatera musi pojawić się mentor, który w pewnym momencie odchodzi. W Starej Trylogii tę rolę wobec Luke’a pełnił Obi-Wan. Snoke pełni taką rolę wobec Kylo Rena, który przechodzi drogę po Ciemnej Stronie (choć nie wiemy jeszcze jak ona się skończy). Jest kluczowym elementem rozwoju tej postaci i traktowałbym Snoke’a raczej jako uzupełnienie historii Bena Solo niż samodzielną, pełnoprawną postać. Jego pochodzenie nie ma wielkiego znaczenia – istotne jest to, jaką rolę odegrał w życiu Bena.

Warto zwrócić uwagę na sposób w jaki zginął – nie tylko poprzez zaślepienie potęgą. Mówi, że widzi wszystko, co Ren robi i zamierza zrobić. Więc Kylo podnosi miecz, obraca go i zamierza zadać cios swojemu wrogowi – i to widzi Snoke. Nie zauważa jednak, że Kylo robi to oboma mieczami – tym przed Rey i tym przy Snoke’u. Świetnie rozegrane. No i tradycji staje się zadość, w końcu Snoke traci rękę. Po przepołowieniu tułów spada, a ręka zostaje na oparciu. Ciekawa aranżacja leitmotivu.

W pewien sposób Kylo Ren idzie alternatywną ścieżką swojego dziadka, ale idzie nią krok dalej. Udaje mu się nie tylko zabić mistrza, ale też go przeżyć na tyle długo, by przejąć władzę. Co będzie dalej? Nie wiem, ale ja już jestem usatysfakcjonowany. No i przy okazji udaje się usunąć z trylogii postać, która byłaby przekokszona, zwyczajnie zbyt potężna. Gwiezdne Wojny takich postaci nie potrzebują, starczą nam Jedyni i legendarna Abeloth.

POJEDYNEK LUKE’A Z KYLO RENEM

Liczyłem na epicki pojedynek na miecze świetlne. Koniec końców, Gwiezdne Wojny to po prostu widowisko, więc miło by było takie starcie zobaczyć.

Starcie okazało się jednak przebiegać zupełnie inaczej, przypominało raczej pojedynek Obi-Wana z Maulem w Rebelsach i pozostawiło spory niedosyt fajerwerków. Choć nie sposób go nie docenić na inny sposób – Luke ostatecznie godzi się z samym sobą, a przede wszystkim ze swoją klęską i może odejść w spokoju i poczuciu spełnienia.

Fizyczna nieobecność Luke’a nie była zaskoczeniem, bo Luke dzierżył zniszczony miecz, odmłodniał (cały film był siwy, a tu nie) i nie zostawiał śladów – a już wcześniej widzieliśmy w scenie na Ahch-To, że możliwe jest wytworzenie wizji Mocy widocznej także dla innych. Zaskoczeniem była jego śmierć. I choć była to śmierć piękna, to szkoda, że akurat wtedy, gdy Luke stał się ciekawą postacią a Hamill nauczył się grać.

POE DAMERON

„Pistolet”, który na wszystko ma jedną prostą receptę – rozwalić. Człowiek o złotym sercu, porywczy i prostolinijny, choć trochę niepotrzebnie zrobiono z niego idiotę („powtórzcie mi raz jeszcze”). Ale oprócz pogłębienia jego postaci, mamy inny ważny element – każda jego decyzja i pomysł okazuje się być całkowitą katastrofą. Zniszczenie okrętu liniowego może i było spektakularne, ale pozbawiło Ruch Oporu znakomitych pilotów i wszystkich bombowców. Pucz nie tylko został zdławiony, ale okazał się bezcelowy, bo Holdo miała plan. Co więcej, jego próba ocalenia Oporu doprowadziła do jego prawie całkowitej zagłady. To przez jego akceptację planu Finn i Rose polecieli na Canto Bight, gdzie spotkali DJa, który ich zdradził, przez co FO dowiedział się o transportowcach i plan Lei spalił na panewce. Pośrednio kosztowało to też życie Luke’a Skywalkera. Potem stracił kolejnych pilotów w nieudanej szarży na działo taranujące.

I to prawdopodobnie on będzie dowodził w Epizodzie IX. Gdy Leia była w śpiączce i miało zostać oznajmione nazwisko osoby dowodzącej Ruchem pod jej nieobecność, Poe wyraźnie ma nadzieję, że to będzie on i widać wyraźnie jak odczuwa zawód. Holdo jednak zginęła, więc to on wydaje się najodpowiedniejszym kandydatem. Objęcie dowództwa przez porywczego chłopaka od rozwałki, za którym ciągnie się pasmo fatalnych pomysłów, może być dla Ruchu Oporu zgubne, a co za tym idzie, otwiera w następnej części zupełnie nowe możliwości.

YODA

Plotki o powrocie Yody pojawiły się już wiele miesięcy temu, ale miło było zobaczyć, że to nie były jedynie plotki. Tym bardziej cieszyło, że powrócił Yoda znany z Imperium Kontratakuje i dotyczy to nie tylko tego, jak był „wykonany”. Yoda znów jest drwiącym ze Skywalkera psotnikiem, a scena jego chichrania się i tupania nóżkami była wprost cudowna. Smaczku scenie dodaje fakt, że Rey zdążyła wcześniej te książki zabrać. Najlepszy występ Yody w SW.

HUX

Jeden z najsłabszych punktów filmu. O ile sama postać miała kilka fajnych momentów (wyszorowanie podłogi niszczyciela, long live Supreme Leader, próba zabicia nieprzytomnego Kylo Rena) to gra aktorska Gleesona jest po prostu tragiczna. Mowa ciała, mimika, głos i jego modulacja, wyszło źle pod każdym względem i bardziej by pasowało do jakiegoś sitcomu. Sama początkowa scena wyglądała z resztą na żywcem z takiego show wyjętą, brakowało tylko śmiechów widowni w tle.

ROSE

Po zapowiedziach spodziewałem się postaci raczej irytującej i głupkowatej, a dostałem fajnie wykreowaną postać uroczej introwertyczki, stojącej zawsze gdzieś w cieniu, ale wkładającej w to co robi całe swoje serce. Wypowiada jedną z najważniejszych kwestii w filmie: „zwyciężymy nie przez zabijanie tych, których nienawidzimy, ale poprzez ratowanie tych, których kochamy” (lub coś w tym sensie). Z resztą robi to tuż po tym, jak robi coś, za co karciła Finna przy pierwszym spotkaniu – samolubnie go uratowała, stawiając na szali istnienie Ruchu Oporu.

REY I JASKINIA

Rey nadal wydaje się być postacią zrobioną na skróty. Ale pojawił się jeden element zasługujący na szczególną uwagę.

Scena w jaskini. Doceniam Johnsona za powtórzenie zabiegu z pokazaniem bohaterowi jego samego, ale w  zmienionej konwencji.  Sam motyw jaskini jest z resztą głęboko zakorzeniony w naszej kulturze i pojawia się choćby w Odysei Homera, czy w Państwie Platona jako metafora. Wyobraźmy sobie ludzi skutych kajdanami w jaskini. Świat zewnętrzny znają tylko z cieni rzucanych na ściany i traktują je jako świat rzeczywisty. Nie wiedzą, że te cienie są tylko zniekształconym ułamkiem prawdziwego świata – według Platona świata idei – i nie są w stanie się tego dowiedzieć, dopóki nie pozbędą się krępujących ich łańcuchów.

Luke na Dagobah, podobnie jak Rey, zobaczył samego siebie. Zapewne znaczyło to, że mrok jest nie tylko w Vaderze, ale także w nim samym i by pokonać Vadera Luke musi najpierw stawić czoła samemu sobie. Yoda do Luke’a wprost mówi: „you must unlearn, what you have learned„. Miał oduczyć się tego, czego się nauczył. Zerwać łańcuchy, wyjść z jaskini. Zobaczyć, że poza światem, który uważa za rzeczywisty, istnieje jeszcze wyższy świat idei, których rolę zapewne odgrywała Moc.

Scena z Ostatniego Jedi nie jest już tak jednoznaczna. Każda interpretacja wymaga umiejscowienia jej w jakimś kontekście, a błędny kontekst doprowadzi do błędnych wniosków. O ile Stara Trylogia przesiąknięta jest symboliką i odkodować scenę na Dagobah nie jest tak trudno, to jednak w TLJ nie otrzymujemy zbyt wielu wskazówek, by móc mieć pewność co do tej sceny. Szczególnie, że brakuje nam jeszcze ostatniego elementu układanki. Ale spróbujmy.

Na pewno nie brałbym pod uwagę, że scena mówi nam coś o pochodzeniu Rey. To nie było zwierciadło Ain Eingarp. Jaskinia była w miejscu, w którym Ciemna Strona była bardzo silna, a ta zapewne chciała jej coś pokazać. Na pewno nie była miejscem do pokazywania marzeń.

Najważniejsza wskazówka interpretacyjna zdaje się tkwić w rozmowie Rey z Lukiem: „zawsze czułam, że coś we mnie jest”.  Rey kreowana jest na postać wyjątkową, co więcej, zdającą sobie sprawę ze swojej wyjątkowości. Co z resztą nie powinno dziwić, bo umiejętność podnoszenia głazów siłą woli na pewno można zaliczyć do cech wyjątkowych nawet w odległej galaktyce. Jednak Ciemna Strona bazuje na emocjach; jest tym dionizyjskim żywiołem. Na emocjach, dodajmy, negatywnych. Spotkawszy przedstawiciela Jasnej Strony chciałaby go w jakiś sposób zdenerwować, podkopać jego pewność siebie, szczególnie wiedząc, że uważa się za kogoś wyjątkowego. W tak umiejscowionym kontekście scena zdaje się wprost krzyczeć: „spójrz dziewczynko, przed tobą były tysiące takich jak ty i po tobie będą takich tysiące, nie jesteś taka wyjątkowa jak ci się wydaje„.

Przekaz dosadny, mocny, choć Rey zaślepiona chęcią poznania rodziców zdaje się go całkowicie nie rozumieć. Później jednak godzi się z tym, że jej rodzice byli nikim. W następnej części scena z jaskini może więc odegrać istotną rolę w rozwoju postaci. Paradoksalnie, dzięki tej próbie dopieczenia jej przez Ciemną Stronę, może ona tym mocniej pozostać po Jasnej. Odkładając na bok własną wyjątkowość nigdy nie popadnie w chorą ambicję jak Anakin Skywalker.

Choć równie dobrze mógł to być po prostu starożytny park rozrywki.

POZOSTALI:

Phasma nadal była irytującą, pretensjonalną postacią, dobrze że znowu zginęła. Miłe nawiązanie do hełmu nie-Vadera z jaskini na Dagobah, ale to wszystko. Na temat Finna i Lei nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Finn to po prostu przyjemny bohater, ale film nie straciłby wiele, gdyby go zabrakło. Leia nieco nijaka, choć gdy frunie to przebija hologram Supremacy w dokładnie taki sam sposób, w jaki później zrobi to wiceadmirał Holdo. Wspomniana pani była z resztą świetnie poprowadzoną postacią i do samego końca nie było wiadomo czy jednak jest dobra czy zła. A Ackbar zginął najlepiej jak mógł – po żołniersku, ze swoją załogą.

CANTO BIGHT

Spotkałem się z zarzutami, że Canto Bight jest zupełnie niepotrzebnym elementem, bo niczego do fabuły nie wprowadza i jest w gruncie rzeczy bezsensu.

Tymczasem wątek Canto Bight jest jednym z najwymowniejszych elementów Ostatniego Jedi i jednym z najpotrzebniejszych. Z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze, zrywa z tradycją, że głównym bohaterom zawsze się wszystko się udaje, że w pojedynkę mogą wedrzeć się wgłąb bazy wroga i dokonać zniszczeń od środka. To całkowicie zaprzepaszczona misja, pod każdym względem, doskonale wpisująca się w serię klęsk Ruchu Oporu. I jako taka jest potrzebna nie tylko dla spójności filmu i podkreślenia porażek, ale dla urealistycznienia go, stworzenia przeciwwagi dla cudów-niewidów i ratunków w ostatniej chwili.

Drugi powód: poznajemy dzieciaki, wśród których zasiano ziarno oporu, przekazano iskrę. A co najmniej jeden z nich jest wrażliwy na Moc – przyciąga sobie miotłę. Gdy spogląda w gwiazdy jego oczy zdają się być zajęte ślepotą, niebieską mgiełką, jakby patrzył przy pomocy Mocy, a nie wzroku – choć to może być też kwestia oświetlenia lub celowa zmyłka.

WTÓRNOŚĆ I NAWIĄZANIA

O ile TFA było filmem do bólu zachowawczym i czerpiącym garśćmi z Nowej Nadziei, o tyle TLJ jest filmem o wiele bardziej innowacyjnym. Nawiązania są fajne, ale trzeba też znać umiar. Tymczasem rozmowa Rey z Kylo w windzie to toczka w toczkę kalka rozmowy Luke’a z Vaderem w RotJ („czuję w tobie dobro, czuję konflikt, nie wydasz mnie swojemu władcy”). Rozmowa Kylo z Rey tuż po bitwie jest nawiązaniem do rozmowy Anakina z Padme na Mustafar – przyłącz się do mnie, razem urządzimy galaktykę po swojemu, w tle widać było płonące fragmenty zasłony przypominające ogień na Mustafar. Snoke pokazuje Rey zagładę Ruchu Oporu, tak jak Imperator pokazywał Luke’owi zagładę Rebelii. Trochę jakby Johnsona coś w tej scenie z Powrotu Jedi uwierało, więc koniecznie chciał ją naprawić. Można to było zrobić inaczej, choć nie wyszło najgorzej.

NIEŚCISŁOŚCI

W filmie dowiadujemy się, że Luke przyszedł „porozmawiać” z Benem, ten się wściekł, więc jeszcze tej samej nocy zburzył świątynię. Tymczasem w wizji Rey Kylo Ren ma już swój strój, maskę, czerwony miecz i kilku wojowników u boku. Skąd się wzięli, skąd ten strój, kiedy zbudował miecz? Czyżby wizja Rey była fałszywa? A może obaj kłamali i tamta noc przebiegła jeszcze inaczej?

PORGI

Dostałem dokładnie to co chciałem, taką ilość jaką chciałem i w takiej formie jaką chciałem. Są porgusie w gniazdkach, porgusie ze słodkimi oczkami, porgusie smutne, porgusie rozpłaszczone i porgusie-psotniki. Jedynie, co zaskakujące, warstwa wizualna pozostawia nieco do życzenia – porgi sprawiały wrażenie sztucznych, wyglądały bardzo nienaturalnie, jak gumowe piszczałki do kąpieli. Ale to do wybaczenia.

PODSUMOWANIE

Widziałem Ostatniego Jedi dwukrotnie i dwukrotnie świetnie się bawiłem, choć za każdym razem na inny sposób. Za pierwszym razem byłem zaskoczony dosłownie wszystkim, więc nie mogłem docenić pewnych elementów, które wypłynęły dopiero po drugim seansie.

Ma kilka istotnych wad: scena z fruwającą w kosmosie Leią, zwolnienia tempa nadająca scenom kiczowatości rodem z Shaolin Soccer, deus ex BB-8, pojawiający się w ostatniej chwili i w pojedynkę obezwładniający strażników więziennych czy sterujący AT-ST. Do tego po pierwszym seansie film sprawia wrażenie niesamowicie chaotycznego.

Ma też sporo zalet: w Gwiezdnych Wojnach chodzi mi o dobrą zabawę i ja tę zabawę otrzymałem (choć w zupełnie inny sposób, niż się spodziewałem, ale to dobrze, bo zaskoczenia w kinie to coś wspaniałego), emocjonalność, zupełnie nowe podejście do tematu i zabawa konwencją.

Całość sprawia wrażenie bycia czymś w rodzaju aktorskiego LEGO Star Wars (przynajmniej w tej komediowej części). To był ten sam poziom humoru. Ale nie był to poziom zły – był to humor drwiący z samych Gwiezdnych Wojen, satyryczny. Przecież niektóre części LEGO to zamierzona i świetna parodia. Scena z Lukiem wyrzucającym miecz, Snokiem walącym Rey po głowie, Yodą-niszczycielem-śmieszkiem z powodzeniem mogłyby się odnaleźć w dowolnej parodii i byłaby to dobra parodia.

Z drugiej strony, film przepełniony jest poważnymi motywami – determinizmem, wolną wolą, dualizmem wszechrzeczy. Kto wie, może to połączenie komedii z poważnymi tematami jest zabiegiem artystycznym Johnsona, by zaprezentować dualizm nieco bardziej dosłownie? Film wyszedł na wskroś dualistyczny – tak jak historia, którą opowiada. I mi się podobał. Choć sprawiał wrażenie epizodu raczej kończącego trylogię, więc po dziewiątej części spodziewam się czegoś naprawdę świeżego.