Kontrowersyjność wymaga ścierania się co najmniej dwóch różnych punktów widzenia z przynajmniej porównywalną siłą i częstotliwością. Dlatego nie użyję słowa kontrowersyjny na opisanie Kylo Rena, bo przytłaczająca większość opinii, z którymi się spotkałem, była raczej negatywna. Ale czy słusznie?

Choć Gwiezdne Wojny bazują raczej na klasycznym micie campbelliańskim, z całą jego drogą bohatera, mentorstwem, artefaktami i przemianą, to ich leitmotivem od samego początku były mniej lub bardziej eksponowane problemy rodzinne.

Oryginalna trylogia

Spójrzmy na taką klasyczną trylogię. Luke Skywalker wychowuje się bez ojca na jakiejś zapomnianej przez Moc planecie. Później okazuje się, że jego ojcem jest galaktyczny tyran, z którym dwukrotnie musi się zmierzyć. podczas jednego z pojedynków traci rękę. później pokonuje ojca, a ten ratuje mu życie. Jeszcze w międzyczasie okazuje się, że ta fajna niewiasta, do której smali cholewki, o którą rywalizuje ze swoim przyjacielem i z którą wymienił tak przecież namiętny pocałunek na Hoth, jest jego siostrą.

Trylogia Prequeli

Nowa trylogia: Anakin Skywalker w ogóle nie ma ojca. Ma tylko matkę, której śmierć w jego ramionach spowodowała jeden z pierwszych znaczących kroków ku ciemnej stronie. Musi ukrywać swój związek przed wszystkimi, a ciąża ukochanej pcha go w objęcia ciemnej strony. Choć przecież chciał dobrze, chciał ją tylko uratować.

Nietrudno zauważyć powtarzający się motyw problemów rodzinnych, a przede wszystkim jeden: brak ojca. Nie inaczej jest w przypadku Bena Solo vel Kylo Rena.

Najnowsza trylogia

Oto Ben Solo, syn bohatera Rebelii (a nie, tego przemytnika!) oraz Lei Organy-Solo, kolejnej bohaterki, księżniczki z Alderaanu, dawnej senatorki, jednej z liderek Nowej Republiki. Wyobraźmy sobie presję, którą musiał odczuwać. Musiał być w czymś dobry, a nawet najlepszy, odnosić sukcesy. Chciał zapewne udowodnić sobie i wszystkim innym, że zasługuje na swoje nazwisko. A to niełatwe, gdy ma się takich rodziców. To wysoko postawiona poprzeczka.

Już w Przebudzeniu Mocy mieliśmy wystarczająco dużo wskazówek, z których może nam się wyłuskać obraz jego dzieciństwa. Zapewne wychowywał się praktycznie bez ojca. Sama Leia powiedziała, że nie lubiła, gdy Han wyjeżdżał. Musiał więc znikać na długie miesiące, zostawiając żonę i syna samych.

Również w scenie przesłuchiwania Rey, Kylo mówi do niej: Han Solo zastępuje ci ojca, którego nigdy nie miałaś po czym odwraca wzrok i mrukliwiej dodaje: zawiodłabyś się na nim. Jedno zdanie, ale wypowiedziane w takich okolicznościach i w taki sposób, że nie pozostawia wielkiego pola do interpretacji, przynajmniej dla mnie.

Han musiał być fatalnym ojcem, którego nigdy nie było w domu, a syn to mocno przeżywał. Zresztą Leia, jedna z głównych postaci w galaktyce, też miała ogrom obowiązków niepozwalających się dostatecznie zajmować synem.

Trudne dzieciństwo i uniwersalne problemy

Każda trylogia w pewien sposób odzwierciedla problemy pokolenia, w którym się ukazała, a baśniowość Gwiezdnych Wojen pozwala każdemu odnajdywać w nich inne elementy na różnych etapach życia. Młode dziecko zobaczy tam piękną historię o przyjaźni i walce ze złem, młodzież doceni bardziej emocjonalną stronę, a dorosły pochyli się nad problematyką socjologiczno-polityczną. Choć to tylko filmy, to właśnie ta wspomniana baśniowość sprawia, że są tak wielowątkowe. Nie inaczej jest w Przebudzeniu Mocy.

Kylo Ren wydaje się być odbiciem milionów dzieci, których rodzice są zbyt zajęci pogonią za własną karierą, by należycie się nimi zajmować. Jest to ktoś, z kim współczesny widz może się identyfikować, przynajmniej do pewnego momentu.

Dziecko z dobrego domu, które zawsze już z daleka mówi dzień dobry – każdemu, tylko nie rodzicom, bo ci znów nie wrócili na noc do domu. A niespędzony z nim czas czas chcą wynagrodzić rozpieszczaniem, bo kogo jak kogo, ale Leię i Hana zapewne było na to stać. Do czasu, aż oddali go na szkolenie Luke’owi.

Co Ben musiał wtedy poczuć? Rodzice, którzy nigdy nie mieli dla niego czasu, oddają go wujkowi. Pozbywają się go. Pozbywają się uciążliwego problemu. Smutek i poczucie odrzucenia musiało w nim narastać już od najmłodszych lat, a te następnie Snoke przekuł we frustrację, doprowadzając do jego przejścia na ciemną stronę.

A już po ciemnej stronie: on wszystkim pokaże i udowodni, na co go stać. Rozpieszczone materialnie, a niezaspokojone emocjonalne dziecko, któremu zawsze brakowało uwagi i miłości, wchodzi na złą ścieżkę, przekabacony przez złe towarzystwo.

No i Ben do samego końca jest rozchwiany – z jednej strony ciągnie go w stronę światła, a z drugiej bez wahania morduje Lor San-Tekkę. Samo oświetlenie twarzy w scenie na kładce mówi wiele. Połowa oświetlona na niebiesko, druga połowa na czerwono. Nie da się bardziej jednoznacznie przedstawić wewnętrznego rozdarcia między dobrem a złem. W momencie gdy Starkiller kończy ładować broń, jego twarz staje się całkowicie czerwona. Ben podjął decyzję. Morduje ojca. Ojca, który, jak powiedział Snoke’owi, nic dla niego nie znaczy.

Mnie to przekonuje o wiele bardziej, niż „wpadłem z panią senator, więc wymorduję dzieciaki w świątyni”. Przede wszystkim dlatego, że to ma sens i zdaje się nie najgorzej odzwierciedlać rzeczywistość w alegoryczny sposób. Jak prawdziwa baśń.

Oczywiście to wszystko teoretyzowanie, w dodatku niewyczerpujące tematu, jedynie zwracające uwagę, by go nie skreślać. Wszystko zależy od twórców, w którą stronę pociągną te postać i jak ją rozbudują. Jednak wydaje mi się, że mamy potencjał na prawdopodobnie jedną z najlepiej zbudowanych postaci w historii Gwiezdnych Wojen. Czas pokaże.