Brakowało mi pisania o gwiezdnowojennych serialach, oj brakowało. Co prawda od czasu mojej ostatniej recenzji po drodze była jeszcze Parszywa zgraja, ale na przestrzeni tych jej kilkudziesięciu odcinków przekonałem się, że ten serial spływa po mnie, jak po kaczce.
Z Akolitą sprawa miała się zupełnie inaczej! Po pierwsze miał to być ekranowy debiut Wielkiej Republiki, po drugie zgromadzona obsada wyglądała intrygująco, a po trzecie, mroczny thriller z użytkownikami ciemnej strony Mocy w centrum wydarzeń zapowiadał świetną zabawę. Takie były założenia, a jak wypadło ich zderzenie z rzeczywistością?
Wielka Republika, wielkie oczekiwania
Przyznam szczerze, że jedną z rzeczy, na które najbardziej czekałem, było ujrzenie na ekranie czasów Wielkiej Republiki. Niestety poza ubiorem Jedi, trudno było zauważyć, że obracamy się tutaj w czasach teoretycznie mocno różniących się od wszystkiego, co znaliśmy dotychczas.
Z drugiej jednak strony, trudno mieć o to wielkie pretensje, skoro mamy tutaj do czynienia ze schyłkowym okresem Wielkiej Republiki, a od tego, co znamy dzieli nas zaledwie około 100 lat.
Ale jest i strona trzecia, a mianowicie realizacyjna bezkompromisowość i rozmach. Coś, co twórcy Andora zrealizowali perfekcyjnie, ludzie odpowiedzialni za Akolitę potraktowali z większym dystansem. Nie jest tak źle, jak w Obi-Wanie, ale wciąż mogło być lepiej.
Przyczajony Akolita, ukryty Sith
Czymś, do czego przyczepić się nie mogę, to walki, które mieliśmy okazje oglądać w serialu. Przywodziły one na myśl filmy znane z fantastycznie widowiskowych scen akcji jak Matrix (tutaj jest to zapewne po części zasługa Carrie-Anne Moss), czy Przyczajony tygrys, ukryty smok. Oczywiście Akolita tego poziomu osiągnąć nie zdołał, ale nie jest to problemem po pierwsze dlatego, że nie miał ona raczej takich ambicji, bowiem sceny akcji miały być tutaj uzupełnieniem dla opowiadanej historii, mile widzianym, ale nie kluczowym. Poza tym, nawet w zaprezentowanej formie, stanowiły one powiew świeżości w uniwersum i śmiem twierdzić, że w aktorskich Gwiezdnych wojnach tak dobrych pojedynków nie było od czasu Mrocznego widma.
Tajemnica Brendok
No dobrze, aspekty techniczne i realizacyjne z grubsza omówiłem, ale przecież co najmniej równie ważna jest historia oraz bohaterowie. I to właśnie Ci ostatni w pierwszej kolejności zwrócili moją uwagę, bo w moim odczuciu, byli bardzo wyraziści, nawet jeśli na ten moment dość jednowymiarowi. Budzący mieszankę zażenowania i irytacji Yord Fandar, sympatyczna, choć może trochę nazbyt przesiąknięta naukami Zakonu Jecki Lon, no i oczywiście przeuroczy Mistrz Sol, którego po prostu nie da się nie lubić.
I tylko mająca grać tutaj chyba pierwsze skrzypce Osha wypada bardzo blado, a Mae niewiele lepiej, choć akurat w jej przypadku muszę przyznać, że zaintrygowała mnie jej mroczna przeszłość i sekret, która pcha ją do działania. Nie jest to może tajemnica godna Mulholland Drive, ale jest wystarczająca przy przykuć moją uwagę i rozbudzić ciekawość kolejnych odcinków. Tym bardziej, że to przecież nie jedyny wątek, który może bardzo ciekawie się rozwinąć i nie jedyna tajemnica, której rozwikłanie chcę poznać.
Zasiadając do seansu Akolity, trzeba oczywiście pamiętać, że to wciąż Gwiezdne wojny, które prawie nigdy (tutaj ponownie Andor potwierdza swoją wyjątkowość) nie są wolne mniejszych lub większych głupotek czy bardzo wygodnych (dla scenarzystów) fabularnych dróg na skróty. Jeśli zdołamy przymknąć na nie choć trochę oko, to jeden przekonany, że Akolita będzie miał nam do zaoferowania solidną historię oraz bohaterów, którzy nie pozostaną nam obojętni.