Wpisy blogowe, poza luźnymi i nie zawsze ściśle związanymi z tematyką portalu, przemyśleniami redaktora naczelnego, są też swoistym kalendarzem, w którym odliczam dni do premiery najbliższego filmu spod znaku Star Wars. Do Rogue One zostało zatem… 53 dni.
W dniu wczorajszym internet obiegła wieść o tym, że Joss Whedon zmienił jakoby zdanie i w sumie z chęcią zabrałby się za reżyserię jednego z filmów z cyklu A Star Wars Story, czyli gwiezdnowojennych spinoffów. Wydawać by się mogło, że to w sumie nic wielkiego, bo pewnie setki, jeśli nie tysiące reżyserów z chęcią by się takiego wyzwania podjęło, aczkolwiek przy postaci takiej, jak Joss, nie sposób się nad tym tematem nie pochylić (a przynajmniej ja podobnej okazji sobie podarować nie mogę).
Nie da się ukryć, że po tym, gdy swoimi Avengersami na nowo zdefiniował kino superbohaterskie (a jednocześnie stworzył jedne z najbardziej dochodowych filmów w historii kina), stał się on jednym z najgorętszych nazwisk w Hollywood. A przecież już wcześniej dla wielu geeków był on królem! Głównie za kultowy w pewnych kręgach, ale dla większości niestety raczej obojętny serial będący uroczą mieszanką sci-fi i westernu – Firefly.
Jednak dla mnie Joss Whedon zawsze będzie przede wszystkim twórcą serialu nie mniej kultowego, którego w młodości uwielbiałem, a mianowicie Buffy: The Vapire Slayer, i to bynajmniej nie dlatego, że Sarah Michelle Gellar (swoją drogą fani SW mogli aktorkę usłyszeć w drugim sezonie Rebeliantów, w którym wcielała się w inkwizytorkę – Siódmą Siostrę) była dla mnie, aż tak nieziemsko urodziwa. Urzekło mnie natomiast specyficzne poczucie humoru, oraz dystans, który serial i jego twórcy potrafili mieć wobec siebie.
Wszytko to sprawia, że w sumie nie pogniewał bym się, gdyby Joss Whedon zajął się jednym z filmów spod znaku Star Wars (zresztą kiedyś kojarzony był już z solowym filmem o postaci Boby Fetta). Aczkolwiek najważniejsze, by miał on w nim do dyspozycji całą drużynę postaci, bowiem z nimi radzi sobie najlepiej i potrafi z nich wykrzesać 150% normy.
Ale czy tak się stanie? Na ten moment pewne jest tylko to, że giełda nazwisk kręciła się będzie na okrągło. Zresztą jest też kilka innych nazwisk, o których fani nie tyle spekulują, co raczej myślą życzeniowo i rozważają, co by było gdyby. Cześć (a nawet większość) z nich jest oczywiście nierealna, ale czemu i ja miałbym nie pobawić się w gdybanie. A zatem czyje Gwiezdne Wojny chętnie bym zobaczył?
Quentin Tarantino
Jedne z najbardziej bezkompromisowych, wulgarnych i brutalnych reżyserów w „mainstreamie”. Tak, tak, może on sam niezbyt chce w nim być, ale jest i to się raczej już nie zmieni. Jego nietuzinkowy talent, a w ostatnim czasie także słabość do westernów sprawiają, że chciałbym zobaczyć, jak na szczyt popularności wprowadza postać Cada Bane’a. Ale Quentin ma jeszcze jedną słabość, a mianowicie przydługawe (choć często znakomite) mono/dialogi i niespieszną akcję. A kto przychodzi mi do głowy, gdy myślę o niezwykłych dialogach i niespiesznym tempie? Mistrz Yoda! On i Tarantino, to mieszanka wybuchowa, z której wyszedłby albo najlepszy film w Uniwersum Gwiezdnych Wojen, albo jego największy gniot.
Martin Scorsese
Jeśli kiedyś miałby powstać film o zorganizowanej przestępczości w świecie Star Wars (a wiemy przecież, że jej przejawów nie brakuje), to nie powinien go kręcić nikt inny, niż właśnie mistrz kina gangstersko-mafijnego! Nie ważne, czy byliby to Chłopcy z Czarnego Słońca, czy Hutt Chrzestny, taki film musiałby być udane, jeśli wyszedłby spod ręki Martina Scorsese.
Tim Burton
Swego czasu jeden z moich ulubionych, jeśli nie ulubiony reżyser, który zachwycał przede wszystkim estetyką swych obrazów, a także pokręconymi, często groteskowymi bohaterami. Zresztą jeśli jego wersja Batmana, wciąż stawiana jest obok nolanowskiej i wciąż trwają dyskusje, która jest lepsza, mówi to wiele. Niestety Tim Burton nie ma ostatnio najlepszej pasji. Wielu twierdzi, że się wypalił i nie stworzy już nic wielkiego, a przebłyski zdarzają mu się tylko w animacjach. Ja chcę wierzyć, że tak nie jest i może to właśnie Gwiezdne Wojny mogłyby okazać się punktem zwrotnym w jego karierze. Nie wiem co prawda, jaki film z uniwersum mógłby nakręcić, ale wiemy,że w Odległej Galaktyce dziwactw nie brakuje, a wśród nich, Tim Burton czuje się jak (duża) ryba w wodzie.
Pedro Almodovar
A na koniec reżyser, który chyba jako jedyny, mógłby dokonać niemożliwego, a mianowicie odstręczyć mnie od Gwiezdnych Wojen. Filmów tego człowieka po prostu nie trafię i omijam łukiem tak szerokim, jak to tylko możliwe. Ale jeśli środowiska LGBT dopną swego i sprawią, że powstanie kiedyś film o postaci otwarto homoseksualnej (czy w innym, kolorowym wariancie), to Pedro pewnie przyjąłby taki obraz z otwartymi ramionami… Nie no, to był niesmaczny żart, bo tego, że on do Odległej Galaktyki nie zawita, jestem pewien. I bardzo dobrze!
A Wy jak zapatrujecie się na powyższych twórców, a może macie jakieś swoje typy i preferencje? Dajcie znać w komentarzach.