Dziś wpis będzie z kilkoma niezależnymi od siebie, ale splatającymi się w jedną całość inspiracjami, początkowo może wydawać się zatem nieco chaotyczny, ale przy końcu jasnym stać się powinno, co chciałem i próbowałem (oby skutecznie) przekazać.
Po pierwsze – sport. Jak pisałem w sobotę – weekend był nim mocno obłożony, że grało kilka drużyn, którym kibicowałem, to i emocji było sporo. Najpierw fatalnie grający przez 2,5 seta siatkarze, odwrócili losy spotkania i ostatecznie pokonali Francję (choć ja w to nie wierzyłem). Następnie koszykarze Golden State powrócili ze stanu 1-3 w serii Best of 7, do 3-3 i wciąż mogą awansować do finału (w historii podobne przypadki policzyć można na palcach jednej ręki). Ale dopiero to, co zrobili szczypiorniście Vive Tauron Kielce było absolutnym cudem i wydarzeniem bez precedensu. Powiem szczerze, że ich mecz przestałem oglądać na początku drugiej połowy, bo nie było opcji, żeby oni nawiązali w ogóle jeszcze walkę o coś więcej, niż honor. A jednak nawiązali i w wielce dramatycznych okolicznościach wygrali!
I własnie takie sytuacje z życia wzięte przekonują mnie, że fabuła Gwiezdnych Wojen nie jest jednak aż tak absurdalna, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Przecież garstka słabo wyposażonych i wyszkolonych Rebeliantów nie miałaby żadnych szans w walce z Imperium. Co prawda niektóre z książek czy komiksów nowego kanonu próbuje wskazywać na przewagi Rebelii na innych polach, jednak według mnie nie były to próby specjalnie przekonujące. Co więcej, jeśli nowemu kanonowi coś się udaje, to pokazać, że wbrew temu, co pokazały filmy, siły zbrojne imperium, a w szczególności ich oficerowie, odbierali naprawdę świetne i wszechstronne wyszkolenie.
Zatem Rebelianci wygrać mogli tylko z pomocą ekstremalnego szczęścia i nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. I tak, jak Han określił strzał Luke’a podczas ataku na Gwiazdę Śmierci strzałem jednym na milion, tak cała Rebelia musiała jeszcze przynajmniej kilka razy stawiać na szanse jedną na milion.
Mocno naciągane? Teoretycznie tak, dopóki nie przypomnimy sobie tezy śp. Terry’ego Pratchetta. I oto właśnie druga z inspiracji, czyli ostatnia powieść ze Świata Dysku pt. Pasterska Korona, której autorem jest legendarny, brytyjski pisarz. Co prawda nie wiem jeszcze, co w niej znajdę, bo dopiero dziś zacząłem ją czytać, ale wracając do wątku głównego, mistrz Terry twierdził, że szanse jedna na milion, udają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. No a skoro było to prawdą na płaskim świecie spoczywającym na czterech słoniach, stojących na skorupie gargantuicznego, kosmicznego żółwia A’Tuina, to czemu miałoby się nie sprawdzać w Odległej Galaktyce?
I wszystko od razu wygląda logiczniej! 😀