Pamiętacie Ulicę Sezamową i sponsorujące dany odcinek litery i liczby. Cóż, dzisiejszy wpis siłą rzeczy sponsoruje liczba trzy, a skoro mamy trójkę, to musi być Trylogia! Aczkolwiek w odniesieniu do Gwiezdnych Wojen określenie trylogia jest błędne. Niewiele osób bowiem wie, że na definicja stanowi, iż trylogie składają się, i owszem, trzy części, ale by zyskały miano takie miano, każda z nich stanowić musi zamkniętą, integralną całość. Zgodnie z tą definicją, do trylogii znacznie bliżej jest prequelom.

No ale ja nie o tym, bo pisać miałem o tym, jak to oryginalna „trylogia” przenosi nową pod każdym niemalże względem. Ale o tym napisano już sterty książek i gigabajty wpisów na wszelkiej maści stronach, forach i blogach. Postanowiłem więc, że dziś będę nieco przewrotny i zamiast powielać utarte schematy, napiszę trzy rzeczy, których nowa trylogia wstydzić się nie musi, oraz trzy, których oryginalna powinna.
Temat co prawda godny jest dłuższej rozkminy, ale że pora już późna, a jeszcze konkurs czeka na zwycięzców, to ograniczę się do lakonicznych punktów:
 
Zalety trylogii prequeli:
– Darth Maul i jego epicki pojedynek z Jedi na Naboo;
– Slave 1 w akcji oraz Jango vs Obi na Kamino;
– Yoda, po prostu tak.
Jak widać pierwsze trzy części zasłużyły się przede wszystkim stroną wizualną, która nie zawsze idealna, tak dostarczyła przynajmniej kilku momentów, które choć w pewnym stopniu wynagradzają słabiutką fabułę i żenujące dialogi.
Wady oryginalnej „trylogii”:
– Szturmowcy – aż dziw bierze, że mając takie siły zbrojne, Imperium nie padło wcześniej;
– I love you! I know – wiem wiem, kultowy dialog, ale jak dla mnie jest on tak drewniany, że wysiadają najgorsze teksty Anakina do Padme
– Edycja Specjalna – trzeba było poprzestać na dodaniu kilku statków i pod żadnym pozorem nie tykać Greedo!
Jak widać druga trójka nieco naciąga, bo przecież i tak wszyscy wiemy, że IV, V i VI > I, II, III.