Nie będzie przesadą powiedzieć, że na ten moment czekałem z górą 30 lat. Nie żebym należał do grupy osób negujących samo istnienie trylogii prequeli, ale powiem szczerze, że wtedy na nową odsłonę Sagi aż tak nie czekałem. I dobrze, bo czekać nie było na co. Z Przebudzeniem Mocy było zupełnie inaczej, do tej premiery dni odliczałem, bardzo dosłownie, już od roku. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni oczekiwania, intensywnego eksplorowania rozległego świata Star Wars, a nade wszystko, rok trzymania kciuków, by J.J. Abrams spełnił pokładane w nim nadzieje.
I w końcu nadszedł ten dzień (a raczej noc), a ja ponownie udałem się do odległej Galaktyki. Ale to co tam zastałem wywołało mieszane uczucia, które wciąż kołaczą się w mojej głowie i sercu, siejąc nie lada zamieszanie. By zatem uniknąć chaotycznego potoku niczym nieskrępowanych myśli, moją ocenę przedstawię w punktach opisujących najważniejsze aspekty filmu.
Fabuła
Klasyczne, „pełzające” napisy nakreślają nam ją co prawda z grubsza, jednak przez cały film miałem poczucie rzucenia w sam środek wydarzeń, które nie do końca rozumiałem, a tym samym, historia mnie nie porwała. Szczególnie dotkliwie doświadczałem tego na początku filmu, by w którymś momencie to zagubienie, zmieniło się nagle w zrozumienie. Wtedy też przewidzieć
już można było niemal całą fabułę, wraz ze wszystkimi, niezbyt jak widać zaskakującymi, zwrotami akcji oraz denerwującymi uproszczeniami i fabularnymi drogami na skróty.
Postaci
Mogłoby więc być słabo, gdyby nie postaci, które są w moim mniemaniu jedną z największych, jeśli nie największą siłą filmu. Starzy znajomi dają nam dokładnie to, czego mogliśmy się po nich spodziewać (może poza makabryczną wariacją na temat seksownej chrypki w wykonaniu Lei) i powoli, acz nieubłaganie odsuwają się w cień. Znajdują jednak godnych następców w osobach Poe
Damerona, Finna i moja faworytka – Rey. Szczególnie ostatnia dwójka radzi sobie świetnie, a chemia między nimi jest oczywista. Jak i to, że oboje świetnie bawić musieli się na planie. Celowo nie wymieniłem tutaj żadnej postaci stojącej po ciemnej stronie Mocy, a do dlatego, że tutaj była właściwie tylko jedna postać – posiadający w sobie mnóstwo potencjału na przyszłość – Kylo Ren.
Najwyższy Porządek to właśnie on, a potem długo, długo nikt.
Warstwa wizualna
Tutaj do zarzucenia nie mam absolutnie nic. Począwszy od krajobrazów i obcych istot je urozmaicających, poprzez walki na wszystkich frontach, aż do  efektów specjalnych, wszystko spełniło moje oczekiwania.
Muzyka
Nie zawiódł także John Williams. Nie zaserwował on nam co prawda takiej perełki, jak „Duel of fates” w Mrocznym Widmie, jednak zaprezentował równy, wysoki poziom, poniżej którego nie zwykł schodzić.
J.J. Abrams
No a jak wypadła osoba reżysera i współscenarzysty, który niejednokrotnie deklarował są miłość dla Sagi? Cóż, miłość to chyba w tym przypadku złe słowo, gdyż przypominało do bardziej nabożne oddawane czci doskonałości, jaką jawić się musi oryginalny film z 1977 roku. Na początku mogło to wyglądać na „puszczanie oczek” do fanów, jednak z czasem zacząłem się już zastanawiać, czy to na pewno „oczka”, czy też naśladownictwo, które jest wszak najwyższą formą uznania.
No i okazuje się, że wszystko to nie wygląda tak dobrze, jak sobie wymarzyłem. Ale wiem też, że przed Przebudzeniem Mocy postawiłem niemożliwe wymagania, a poprzez całoroczne odliczanie sprawiłem, że samo oczekiwanie stało się ważniejsze, niż oczekiwany film. Staram się jednak wziąć na to poprawkę i dostrzec to, co Przebudzenie Mocny miało najlepszego. Nie można
mu bowiem odmówić magii i ducha starych, dobrych Gwiezdnych Wojen, a świetne postaci pierwszoplanowe każą spoglądać w przyszłość z optymizmem, gdyż całkiem prawdopodobnym jest, że kolejna część będzie dla Przebudzenia Mocy tym, czym Imperium Kontratakuje było dla Nowej Nadziei. Także pomimo tego, że czuję niedosyt, z nadzieją patrzę w przyszłość i mówię we’re home!