Tytuł: From the Desert Comes a Stranger (Obcy nadszedł od strony pustyni)
Po ostatnim odcinku Mandalorianina byłem ogromnie zadowolony, żeby nie powiedzieć ekstatyczny. Byłem też ogromnie ciekaw, co będzie dalej, ale i obawiałem się, jak wypadnie powrót do głównej osi fabularnej. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne, bo takowy powrót nie nastąpił…
Obcy nadszedł od strony pustyni…
Co prawda wraz z pierwszą sceną od razu wracamy na Tatooine, jednak był to tylko pozorny powrót właściwej fabuły, bo w istocie cała scena, a przede wszystkim jej późniejsza kontynuacja, była jednym wielkim fan serwisem. Ale długo wyczekiwanym, klimatycznym, fabularnie uzasadnionym i niemal doskonałym fan serwisem. Jedyne do czego mogę się przyczepić, to fakt iż odpowiedzialny za muzykę Joseph Shirley nie wykorzystał wyśmienitej okazji, by stworzyć epicki kawałek w westernowym stylu, który fantastycznie dopełnił by całości. A tak nasze uszy „cieszyć” mógł tylko wiatr dujący na pustyni. Dlatego też za każdym razem, kiedy będę wracał do tej sceny, pod nosem nucił sobie będę jeden ze słynnych kawałków Ennio Morricone.
Dom latających… płazów
A wracając do odcinka, to jeśli powyższe było fan serwisem, to sam nie wiem, jak nazwać to, co dostaliśmy potem… Myślę, że nie jeden fan uronił łezkę radości czy wzruszenia widząc… Eh, kogo by tam nie widzieliśmy… Na pewno szybciej byłoby wymienić kogo zabrakło.
Jednak właściwie żadna z postaci nie pojawiła się bez celu. Doczekaliśmy się spotkania i interakcji, o którym wielu z nas marzyło odkąd zakończył się 2. sezon Mandalorianina. Zobaczyliśmy coś, o czym jeszcze do niedawna nie śmieliśmy nawet marzyć. A jeden z absolutnych ulubieńców fanów, został postawiony przed nie lada dylematem. A wszystko to w duchu hołdu wobec najlepszych fragmentów Imperium kontratakuje. To było po prostu fantastyczne…
Quo vadis, Boba
… ale nie miało praktycznie nic wspólnego z Księgą Boby Fetta, który mam wrażenie, że głównym bohaterem pozostaje tylko pozornie. Historia jego „nawrócenia” i zemsty rozsypała się, niczym przyprawa na wietrznych pustkowiach Tatooine. O dziwo trochę mi tego żal, szczególnie w kontekście retrospekcji, których spora część wypadła świetnie. Ale ponad to, mam wrażenie, że twórcom zabrakło pomysłu, jak poprowadzić swego bohatera i kim tak naprawdę powinien on być. Nie przemawia też do mnie sposób, w jaki rozłożona została akcja, która niemal w całości skumuluje się w ostatnim odcinku. Liczyłem, że gangstersko-mafijny klimat czuć będzie w całej produkcji i nie ograniczy się do kilku niemrawych prób zabójstwa i zamachu bombowego.
Ale to są już raczej zarzuty do serialu jak całości (które, wbrew zapewnieniom Ming-Na Wen, nie sądzę by zmieniły się po ostatnim odcinku), bo sam odcinek był niemalże bez zarzutów i jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie fani Gwiezdnych wojen widzieli… przynajmniej od czasu Łotra 1.
Grafiki koncepcyjne
Na koniec tradycyjnie mamy dla Was galerię grafik koncepcyjnych, które tym razem są ekstremalnie SPOILEROWE:
Poprzednie recenzje
Zapraszamy też do lektury poprzednich recenzji: