Scenariusz: Greg Weisman
Rysunki: Andrea Broccardo
Historia: First Blood, part VI
Wraz z numerem #12 dobiega końca cała seria Kanan, więc poniższa recenzja nie będzie tylko recenzją ostatniego zeszytu, ale także pokrótce, całego tytułu.
Wraz z numerem #11 skończyły się retrospekcje związane z Calebem Dume, zatem najnowszy numer skupił się już w całości na Kananie Jarrusie, który po powrocie do zdrowia ruszyć musiał na pomoc swemu najstarszemu przyjacielowi, korzystając przy tym z pomocy przyjaciela nieco mniej starego i tego całkiem młodego.
Zresztą mam wrażenie, że tym razem fabuła nie miała większego znaczenia, a była raczej pretekstem do godnego pożegnania się z czytelnikami. Osiągnięto to za pomocą zaskakującym gościnnym występie mocno związanym z debiutującą niebawem w Polsce książką – Nowy Świt. Zresztą zanim ktoś zabierze się za opisywany komiks, dobrze byłoby mieć lekturę książki już za sobą.
Zresztą tym zeszytem Kanan po raz kolejny udowodnił, że ścisłe powiązanie historii komiksowej z książkową i serialową jest możliwe i przynosić może całkiem dobre efekty. Oczywiście pod warunkiem, że historia jest na tyle elastyczna, że będzie klarowna także dla osób z pozostałymi mediami niezaznajomionymi. Tutaj na szczęście udało się to całkiem dobrze.
Zresztą w ogóle mam wrażenie, że Kanan z każdym kolejnym numerem nadbierał rozpędu, więc trochę żałuję, że została ona zakończona, aczkolwiek po cichu liczę, że choć część z pozostałych członków załogi Ducha otrzyma własne „limitedy” lub „ongoingi”, które być może nawiążą co „Kanana”, albo tak jak i on, będą platformą do wnikliwego przedstawienia ich przeszłości i znacznie dokładniejszego i wiarygodniejszego nakreślenia charakteru danej postaci, niż pozwala na to serial.
A wracając jeszcze do finalnego odcinka serii Kanan, to jest tam jedna rzecz, która rozczarowała, a mianowicie rysunki. Nie wiem czemu Pepe Larraz od ostatniego numeru został odsunięty (lub sam się odsunął), ale Andrea Broccardo nie podołał zadaniu wypełnienie całkiem sporych butów, które pozostawił po sobie poprzednik. Jego kreska okazała się być momentami niedbałą, a momentami wręcz brzydką (wystarczy popatrzyć na nieudolnie narysowany hełm szturmowca na jednym z kadrów). Jedynym wizualnie słusznym posunięciem była okładka, która może zbyt piękna nie jest, ale w bardzo fajny sposób nawiązuje do okładki numeru #1 spinając tym samym całą serię swoistą klamrą.
Komiks wykonał też chyba swe najważniejsze zadanie. Sprawił (
wspólnie z książką „Nowy Świt”), że denerwującą mnie wcześniej postać Kanana, zacząłem darzyć znacznie większą sympatią oraz zaczęły mnie w stopniu znacznie większym interesować jego losy. Bardzo ciekawi mnie też, co sternicy Disney’a poczną z ekipą Rebelsów w dłuższej perspektywie. Aczkolwiek na tego typu rozważania pozostało jeszcze chyba całkiem sporo czasu.
Tymczasem czas przejść do oceny, a ta będzie taka sama dla zeszytu #12, jak i dla całej serii Kanan i wynosić będzie 7/10.