Miało być dziś słów kilka o braku weny, bo choć może tutaj tego nie widać, to do pisania rzeczy innych, niż na bloga mam ostatnio spore trudności mobilizacyjno-natchnieniowe. Zresztą dziś akurat i tutaj tematu interesującego wymyślić nie mogłem.

No ale w końcu wymyśliłem, jednak zanim, a raczej w trakcie wcielania tego pomysłu w życie, doszedłem do wniosku, że nie ma sensu pisać o nie pisaniu, skoro mogę napisać o pisaniu… A dokładnie o tym, czym piszemy. I mowa tutaj o pisaniu prawdziwym, odręcznym, które mało kto i mało kiedy już uskutecznia.

Przyznam szczerze, że i ja robię to już tylko sporadycznie (nie licząc jakiegoś bezwiednego bazgrania w pracy), choć biorąc pod uwagę, że piszę gorzej, niż niejeden lekarz, może to i lepiej. No ale kiedy już piszę, to uwielbiam robić to piórem, nie jakimś tam kulkowym badziewiem, ale porządnym, prawdziwym, atramentowym piórem. Co prawda okres najintensywniejszego i najobszerniejszego pisania, przypadający na czas studiów, upłynął mi pod znakiem automatycznego ołówka, to jednak do pióra zawsze czułem miętę.

Zresztą nawet teraz piszę sobie coś, cokolwiek, tylko dla przyjemności jaką zapewnia ślizgająca się po papierze stalówka mojego ulubionego Watermana. Aczkolwiek starwarsowe piór firmy Cross polubiłbym chyba jeszcze bardziej.

Niestety z uwagi na cenę (450 USD), raczej nie będzie dane mi się o tym przekonać, ale cóż, nie można mieć wszystkiego, a pomarzyć też fajna rzecz.