Właśnie obejrzałem nowy film Tarantino i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Quentin doszedł w swojej karierze do punktu, w którym zaczyna odcinać kupony. Nie chodzi nawet o wyjątkowo oklepaną powtarzaną wielokrotnie fabułę (bo w tej kwestii jego filmy nigdy nie były przesadnie nowatorskie i odkrywcze – poza może Wściekłymi Psami), ani o jego nazbyt dosłowną estetykę ocierającą się momentami o filmy gore, która mnie osobiście już męczy, ale przecież nie każdego musi.
Sęk w tym, że tutaj kuleje nawet to, co było znakiem rozpoznawczym reżysera, czyli rewelacyjne dialogi. A bez nich Nienawistna Ósemka, ze swymi dłużyznami rodem ze spaghetti westernów, do zaoferowania przez te ponad dwie i pół godziny ma bardzo niewiele, a Django powinien zostać jedynym dzieckiem romansu Tarantino z dzikim zachodem (tym bardziej, że rekordu użycia „the n-word” i tak nie udało mu się chyba pobić).