Na samym początku pisałem o największej miłości mego dzieciństwa, która uczyniła ze mnie fanatyka Gwiezdnej Sagi, ale dziś jest w końcu okazja, by o Star Wars Collectible Card Game napisać nieco więcej.

Jest, a raczej była to gra karciana, w której grać opowiadał się po jednej ze stron i z pomocą zbudowanej przez siebie talii 60 kart (wszystkich wzorów kart było parę tysięcy) starał się pozbawić przeciwnika Mocy.Oczywiście rozgrywka toczyła się w zgodzie z dość skomplikowanymi zasadami, jednak w niezwykły sposób oddawały one klimat filmowego pierwowzoru.

Przez parę dobrych lat, gra ta była praktycznie całym moim życiem. W dni powszednie z niecierpliwością czekałem na koniec lekcji (a potem wykładów, ćwiczeń czy laborek), by z moim najlepszym kumplem udać się prosto do Barda, lokalnego sklepu z grami, gdzie zbierali się podobni nam zajawieńcy. Następne parę godzin miało nam na zaciętych i emocjonujących rozgrywkach, a gdy w końcu obsługa wyrzucała nas chcąc zamykać, ja wracałem do domu i przez następne godziny w skupieniu wymyślałem i konstruowałem nowe talie.

Było to najlepsze hobby, jakie mogłem sobie wymarzyć. Pochłonęło, co prawda, bardzo znaczące kwoty pieniędzy, przeogromne ilości czasu oraz w znaczniej mierze, także moje życie towarzyskie, ale z drugiej strony zbudowało znajomości i przyjaźnie na całe życie, zapewniło podróże po całej Polsce i znaczniej części Europy (w końcu grało się i doskonaliło swe talie, by jak najlepiej wypadać na licznych turniejach) oraz zaowocowało dozgonną miłością do SW. It was time of my life.

Dziś moja ukochana gra od lat jest „martwa” i tylko parę razy do roku udaje się spotkać z dawnymi kumplami, odkurzyć karty i znów stać się częścią walki Rebelii z Imperium. I właśnie na tym upłynął mi cały dzisiejszy wieczór i lwia część nocy 🙂