Odcinek 1: Łupy wojenne
Odcinek 2: Zniszczenia wojenne

Minął prawie tydzień od premiery 2. sezonu Parszywej zgrai zanim zabrałem się za pisanie recenzji, a wszystko przez to, że „wadliwe” klony nie pokazały nic ponad swój typowy, co najwyżej średni poziom.

Parszywa zgraja jaka jest, każdy widzi

W żaden sposób nie zmieniło się też status quo oddziału. Dalej wykonują oni pozbawione znaczenia misje i żyją z dnia na dzień. Żeby był tutaj chociaż humor inny, niż ten w wykonaniu Wreckera lub akcja bardziej urozmaicona, niż dwie grupy klonów ostrzeliwujące się zza prowizorycznych osłon, z czego jedna z uporem godnym lepszej sprawy z blasterami nastawionymi na ogłuszanie (gdzieś tam Andor patrzy się na to z wielkim zażenowaniem). Ale niestety, twórcy nawet tego nam poskąpili, przez powrót Parszywców, jest dla mnie jednym z bardziej bezbarwnych premier sezonów, jakich byliśmy świadkami.

Znane kwestie

Można bronić dwa pierwsze odcinki mówiąc, że poruszane są tam interesujące kwestie, jak choćby szalona zdawałoby się kiedyś teza, że separatysta też człowiek, szczególnie po wojnie, kiedy to nagle Imperium stało się tym złym (choć przecież „ideały” przyświecające każdej ze stron wcale się tak diametralnie się nie zmieniły. No i argument taki miałby jakąś zasadność, gdyby nie fakt, że temat ten był już przerabiany w poprzednim sezonie.

Zgraja (czyt. Echo) zaczyna się też zastanawiać nad swoim miejscem w nowym ładzie, ale można odnieść wrażenie, że jeśli ów ład sam z buciorami nie wkroczy w życie Huntera i spółki, to sami żadnych zdecydowanych działań podejmować nie zamierzają.

Dla mnie więc najbardziej nurtującym pozostaje pytanie, po co ten serial w ogóle powstał? I po co okres około wojen klonów wałkowany jest gdzie się tylko da.

Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne odcinki sprawią, że Parszywa zgraja nabierze w moich oczach więcej sensu, aczkolwiek patrząc na pierwszy jej sezon, to za wiele sobie nie obiecuję.