Gdy myślimy o polskich wydaniach powieści z uniwersum “Gwiezdnych wojen”, to nieodmiennie pojawia się nazwisko rodzimej tłumaczki, Anny Hikiert. O tym, jak zaczęła się jej przygoda z tłumaczeniem oraz o ulubionych powieściach rozmawia z nią Magdalena ‘Ithilnar’ Stawniak.
Weteranka Gwiezdnych wojen
MS: W Polsce jesteś weteranką jeśli chodzi o tłumaczenia powieści Star Wars. Jak to się stało, że zaczęłaś tłumaczyć książki SW?
AH: Zaczęło się od próbki wykonanej w 2007 roku dla Amberu, ówczesnego wydawcy Gwiezdnych wojen. Wydawnictwo poszukiwało osób do tłumaczenia powieści spod znaku Star Wars, a ja… jako absolwentka filologii angielskiej byłam na świeżo po obronie pracy na temat niespójności wewnątrz serii literackich wynikającej z polityki wydawniczej – właśnie na przykładzie Gwiezdnych wojen. Do wysłania próbki namówił mnie kolega z warszawskiego fanklubu, ówczesny redaktor Bastionu, Mateusz „Freedon Nadd” Smolski. Próbka została zaakceptowana, książka się ukazała, ale moja dalsza współpraca z wydawnictwem stanęła pod znakiem zapytania (usłyszałam, że „to nie Dostojewski” – jak się później okazało, nie tylko ja; chyba po prostu jako początkującej tłumaczce trudno było mi uniknąć pewnej maniery, wynikającej z chęci zachowania hiperpoprawności, jakiej wymagała moja ówczesna praca w biurze tłumaczeniowym, przy przekładzie tekstów o tematyce bardziej specjalistycznej).
Ale jednak dalej tłumaczyłaś Star Wars?
Tak. Kontynuację tej współpracy zawdzięczam wstawiennictwu ś.p. Andrzeja Syrzyckiego, tłumacza z największym chyba wówczas stażem, jeśli chodzi o Gwiezdne wojny, który udzielił mi wielu cennych rad i pod okiem którego stawiałam swoje pierwsze kroki na ścieżce gwiezdnowojennego przekładu. Potem, za pośrednictwem Jacka Drewnowskiego, wieloletniego redaktora i tłumacza Star Wars Komiks, nawiązałam współpracę z wydawnictwem Egmont. To był trochę skok na głęboką wodę, bo jedną z pierwszych pozycji, które otrzymałam do tłumaczenia, był Świat Gwiezdnych Wojen. Kronika ilustrowana, album pełen informacji z najróżniejszych dziedzin; jego przekład to była bardzo żmudna praca ze względu na specyficzny układ książki i jej objętość. W międzyczasie nawiązałam również współpracę z wydawnictwem Ameet oraz Galaktą, publikującą gwiezdnowojenne gry, później zaś z Uroborosem, który przejął pałeczkę po Amberze w wydawaniu powieści z uniwersum Star Wars. Obecnie mam przyjemność kontynuować tę pracę dla Wydawnictwa Olesiejuk.
Pamiętasz dokładnie, ile książek przetłumaczyłaś?
Tak, staram się prowadzić swego rodzaju ewidencję wszystkich pozycji, które mam „na warsztacie”. W chwili obecnej (razem z książkami, nad którymi właśnie pracuję) będzie tego około dwustu tytułów, z czego jakaś połowa to Gwiezdne wojny (włącznie ze współtłumaczeniami, bo trafiały się i powieści, przy których przekładzie pracowało nawet do pięciu osób – niezbyt przepadam za takim rozwiązaniem, ponieważ wiąże się to zazwyczaj z koniecznością pracy pod dużą presją czasu, co często owocuje niespójnościami w nazewnictwie i innymi mankamentami, psującymi odbiór lektury).
Kiedyś i dziś
A która z nich jest Twoją ulubioną lub z tłumaczenia której jesteś naprawdę dumna?
Jeśli mówimy o Gwiezdnych wojnach, to jest taka pozycja ze starego kanonu, która przeszła jakoś bez echa, może dlatego, że to taki one-shot, nie powiązany zbyt mocno z innymi tytułami z tego uniwersum, ale ja bardzo dobrze wspominam zarówno pracę przy jego tłumaczeniu, jak i samą treść. Mam tu na myśli Plagę Jeffa Grubba, opisującą pewne elementy znanego nam uniwersum w sposób odbiegający od stereotypów. Nie jest to nic wybitnego, ale książka wnosi moim zdaniem powiew świeżości do świata pełnego szlachetnych Jedi i podłych gangsterów. Bardzo dobrze tłumaczyło mi się również Rozdroża czasu Paula S. Kempa i Dartha Plagueisa Jamesa Luceno (bardzo żałuję, że nie ukazało się planowane przez Uroboros wznowienie tego ostatniego tytułu, bo na etapie redakcji poprawiliśmy w nim kilka rzeczy).
Przyznam też, że sporo satysfakcji przyniosło mi tłumaczenie pierwszej powieści z cyklu Wielkiej Republiki. Światła Jedi – po pierwsze dlatego, że po niemal rocznej przerwie mogłam dzięki nowemu wydawcy wrócić do odległej galaktyki, po drugie, ponieważ pomimo dość szalonego tempa realizacji tego projektu (to był prawdziwy wyścig z czasem!) do rąk fanów trafił fajny, jak sądzę, prezent na święto Gwiezdnych wojen, May the 4th (w dodatku pozbawiony kilku błędów, które wkradły się do oryginału – autor Światła, Charles Soule, był w tej kwestii bardzo pomocny i za pośrednictwem swojego agenta błyskawicznie rozwiewał wszelkie moje wątpliwości). Od samego początku ogłoszenia projektu „Luminous” byłam bardzo ciekawa jego realizacji (mimo iż nie jestem zbyt wielką fanką Jedi!) i nadal mocno mu kibicuję, bo to przedsięwzięcie w uniwersum SW na niespotykaną dotąd skalę.
Jak na przestrzeni tych lat i różnych wydawnictw, zmieniało się podejście do tłumaczenia książek Star Wars w Polsce?
Wiele się w tej materii zmieniło – na szczęście na lepsze. Na pewno poważniej traktuje się teraz fanów, są oni grupą odbiorców, z którą wydawcy bardziej się liczą. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że fani – inaczej niż niemal ćwierć wieku temu, kiedy zaczynałam swoją przygodę ze światem Gwiezdnych wojen – mają np. dzięki mediom społecznościowym, łatwiejszy kontakt z wydawcami i ich głos jest lepiej słyszalny, mogą wywierać realny wpływ na to, co i w jaki sposób jest wydawane. Mam nadzieję, że ten trend się utrzyma i że będzie szło tylko ku dobremu.
Na pewno łatwiej jest również teraz nam, tłumaczom, dzięki narzędziom ułatwiającym komunikację (podczas pracy nad poprzednimi seriami, np. Przeznaczeniem Jedi także ustalaliśmy w gronie osób pracujących nad poszczególnymi książkami pewne rzeczy, ale wymiana maili nie była zbyt wygodną formą współpracy). Teraz możemy tworzyć glosariusze, do których każdy z nas ma dostęp i rozmawiać ze sobą choćby na messengerze, aby pomagać sobie nawzajem, rozwiewać różne wątpliwości i konsultować terminologię. Jestem też przekonana, że grono tłumaczy pracujących obecnie nad starwarsowymi tytułami to osoby, które doskonale poradzą sobie z tym zadaniem, bo mają ku temu odpowiednie kwalifikacje i również są fanami. Bardzo cieszę się też, że seria, podobnie jak miało to miejsce w przypadku powieści wydawanych przez Uroboros, będzie konsultowana przez Jacka Drewnowskiego. Dzięki temu będziemy mieć gwarancję poprawności słownictwa i jego spójności z tym w komiksach.
Padawanki, rycerki, mistrzynie
Często w swoich tłumaczeniach wprowadzasz feminatywy, ostatnio był to termin “rycerka”. Jaki jest odbiór takich zabiegów wśród fanów?
Nie wiem, czy tak często, ale chyba sam fakt, że o nie pytasz, świadczy o tym, że ta kwestia wciąż wzbudza kontrowersję. Nie jestem zwolenniczką tworzenia na siłę feminatywów obowiązkowo dla każdej z profesji ale sądzę, że w niektórych przypadkach jest to nie tylko uzasadnione, ale wręcz wskazane. Mamy mistrzynię, padawankę, więc dlaczego nie rycerkę? Język cały czas ewoluuje i reaguje na potrzeby bieżącej sytuacji – to, co dziś może w naszych uszach brzmieć dziwnie, jutro będzie dla nas całkowicie naturalne. Reakcja na rycerkę była dość żywiołowa, ale znalazło się całkiem spore grono zwolenników tego terminu. Mam nadzieję, że się on przyjmie.
Czy tłumaczysz inne książki poza Star Wars?
Tak, czasem staję przed trudnym wyborem, jeśli chodzi o pracę, bo z jednej strony darzę to uniwersum sentymentem i dobrze się w nim czuję, z drugiej strony nie chciałabym się na ścieżce zawodowej ograniczać tylko do jednego gatunku literatury. Kończy się zazwyczaj tak, że tłumaczę coś z Gwiezdnych wojen naprzemiennie z czymś bardziej „przyziemnym” (niestety, nie umiem pracować nad kilkoma rzeczami jednocześnie, bo mam problem z przeskakiwaniem między różnymi tematami i stylami – gdy już „zgram” się z autorem, wolę się nie wybijać z tego rytmu).
Zdarzało mi się przekładać różne rzeczy: od bajek dla dzieci, poprzez poradniki o zdrowiu czy z dziedziny komunikacji interpersonalnej, kompendia, thrillery, romanse, powieści dla młodego czytelnika… mam w dorobku również biografię, a ostatnio miałam okazję spróbować swoich sił w tłumaczeniu książki kucharskiej. No i jest też Minecraft – przełożyłam sporo pozycji ze świata tej gry (w którą nigdy, nawiasem mówiąc, nie grałam!). Zawód tłumacza jest o tyle fajny, że często wymusza bliższe zapoznanie się z dziedzinami, w których miało się do tej pory niewielkie rozeznanie, poszerzanie wiedzy na różne, czasem zaskakujące tematy.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
A my dziękujemy i Ani i Magdzie tak interesującego materiału.