Tytuł: The Bad Batch

„Begun the clone war has” chciałoby się powiedzieć za Mistrzem Yodą, bo choć wiemy doskonale, że serial Wojny Klonów rozpoczął się lata temu, to chyba nie będę jedynym, który czuje, jakby był to nowy początek. Zresztą dla mnie w pewnym sensie jest, gdyż dotychczasowych sześciu sezonów nie śledziłem ze  szczególną uwagą. Długi czas byłem ledwie świadom ich istnienia. Dopiero zainicjowanie nowego kanonu, którego Wojny Klonów stały się częścią, skłonił mnie do nadrobienia serialowych zaległości. I muszę przyznać, że serial zupełnie mnie nie porwał. Może to „zasługa” kilku pierwszych sezonów, a może faktu, że nigdy nie poczułem w nim magii i prawdziwych emocji. Nie twierdzę, że Wojny Klonów nie miały dobrych momentów i że nie dały nam kilku naprawdę świetnych postaci, ale uwielbienia i niemal kultu, którym otacza serial spora ilość fanów po prostu nie jestem w stanie zrozumieć.

Ale może to i dobrze, że nowych przygód klonów i ich wrażliwych na Moc generałów nie będę oglądał przez różowe okulary. To pozwoli mi rzetelniej oceniać kolejne epizody, do czego zresztą najwyższa pora się zabrać.

Nihil novi

Łacińska sentencja oznaczająca „nic nowego” pasuje tutaj jak ulał, i to podwójnie.

Po pierwsze, jeśli już wcześniej śledziliście Wojny Klonów i wszystko, co z nimi związane, to sama historia nie była dla was niczym nowym, wszak jej bardzo surowa wersja była dostępna od dawna. Oczywiście sięgnięcie po nią trudno jest mieć Dave’owi Filoniemu za złe. Jest to w końcu historia, którą zamierzał pierwotnie opowiedzieć. Poza tym wielkim marnotrawstwem byłoby nie skorzystać z odcinków, które w znaczniej mierze były już stworzone.

Zresztą nie był to mój problem, bo ja istnienia historii i niemal gotowego odcinka świadom nie byłem. Dla mnie premiera 7. sezonu, była to tabula rasa (skoro już bawię się w łacinę, to na całego), czysta karta, którą Dave Filoni zapisać miał na nowo.

Niestety nawet biorąc to pod uwagę, to nie zobaczyłem niczego nowego. Mam tutaj na myśli przede wszystkim głównych bohaterów historii, osławiony oddział 99, czylie tak zwaną Złą partię (The Bad Batch). Podejście do nich okazało się bardzo sztampowe, a cały oddział punkt po punkcie realizuje każdy ze stereotypów dotyczących kosmicznych komandosów. Hunterowi i jego ludziom wciąż udało się dostarczyć sporo dobrych momentów, tym niemniej, odrobina oryginalności na pewno by nie zaszkodziła.

Echa przeszłości

Podobnie jest zresztą z nieprzewidywalnością, bo kolejną rzeczą, którą, moim zdaniem, dało się poprawić, to motyw Echo. Odkąd tylko Rex wspomniał o swoich przeczuciach co do dawnego przyjaciela i towarzysza broni, wiadomo było, nawet bez znajomości kolejnych odcinków, dokąd historia zmierza i jaki zwrot akcji szykują nam scenarzyści.

Oczywiście jest to przypadłość wszystkich animacji, które rozbudowywały odległą galaktykę. Ale dałem się ponieść entuzjazmowi ogromnej ilości fanów i przez moment chyba sam uwierzyłem, że Wojny Klonów faktycznie są najlepszym, co dla marki Star Wars zrobił Dave Filoni i w kwestii fabuły będą potrafiły zaskoczyć. Szybko wróciłem jednak do rzeczywistości i na dalszy rozwój historii, choć również się go domyślam, czekam już bez takiego entuzjazmu.

Światła, kamera, AKCJA!

No i tutaj wracamy do tego, co jak pisałem, od zawsze było dla mnie mankamentem tego serialu. A mianowicie brak jakichkolwiek emocji, które tak świetnie budowali Rebelianci. Tutaj postawiono na intensywną akcję oraz masowe i bezrefleksyjne złomowanie droidów. W sumie ogląda się to całkiem dobrze, nawet pomimo absurdalnej wręcz nieporadności Rogerów, które w przeciwników nie trafiają nawet strzelając niemal z przyłożenia. Tym niemniej jest to za mało, by serial uczynić czymś naprawdę wyjątkowym.

Dlatego mam nadzieję, że już niebawem pojawią się odcinki o nieco większej zawartości treści, które dodatkowo będą potrafiły wzbudzić emocje. The Clone Wars S07E01 był bowiem odcinkiem, o którym ciężko powiedzieć mi coś więcej, niż „poprawny”.