Tytuł: Storms of Crait 001
Scenariusz: Ben Acker & Ben Blacker
Rysunki: Mike Mayhew
Historia: Storms of Crait
Wraz z końcem roku 2017 dostaliśmy pierwsze z komiksowych nawiązań do Ostatniego Jedi. O ile sam film wywołał skrajne emocje i tyleż samo osób zdaje się go kochać, co nienawidzić, o tyle komiks zdradzający nam nieco więcej szczegółów na temat planety Crait odbiór powinien mieć znacznie bardziej jednoznaczny. A do tego na szczęście pozytywny.
Home, sweet Crait?
Jak można było się spodziewać, fabularnie komiks nie ma za wiele wspólnego z nowym filmem. Jedynym łącznikiem jest tutaj planeta Crait, która brana jest pod uwagę, jako nowy dom Sojuszu Rebeliantów. Ten bowiem wciąż rozbija się po galaktyce bez większego ładu i składu opędzając się od Imperium niczym od natrętnych much. Gdy kolejne światy skreślane są z listy kandydatów (jeden z nich poznaliśmy przy okazji komiksu Star Wars Annual 003), Leia wysuwa kandydaturę Crait, gdzie stacjonuje dawny, acz niezbyt bliski współpracownik jej ojca.
„I can’t believe we’re doing this! This is crazy! Whose plan was this, Kid?” – Han Solo
„It was yours, Han! this was your plan!” – Luke Skywalker
Sama planeta i większość scen na niej wygląda świetnie, szczególnie jeśli pamiętając Ostatniego Jedi wyobrazimy sobie poszczególne panele w ruchu. Co ciekawe, bardzo dobrze wypada tutaj zwykle sztywny i mało interesujący Luke Skywalker. Ale to może dlatego, że w końcu nie błądzi jak dziecko we mgle w pogoni za Mocą, a robi coś, na czym się faktycznie zna, czyli poszukuje wilgoci.
„If I wanted to roll farm equipment around, I woulda stayed on Tatooine…” – Luke Skywalker
„I can hear you.” – Leia Organa
„I sait it so you could hear me!” – Luke Skywalker
Przy okazji znacznie lepiej poznajemy specyfikę planety Crait, jej klimat i jej faunę (niestety zabrakło „kryształowych lisków”). Wszystko to sprawia, że jawi się ona miejscem jeszcze ciekawszym, niż przedstawił to Ostatni Jedi.
Red vs SCAR
Oczywiście nie mogło się obyć bez bardzo przewidywalnej zdrady i ingerencji Imperium. Co więcej, wysłało ono do boju swych najlepszych, w teorii, ludzi, czyli osławiony SCAR Squadron z sierżantem Kreelem na czele.
Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem tej formacji i drzemiącego w niej potencjału. Z tym większym smutkiem napisać muszę, że to właśnie oni okazali się najsłabszą częścią całej historii. Jeśli para scenarzystów potrzebowała tylko chłopców do bicia, trzeba było wysłać batalion szeregowych szturmowców, a nie elitarny oddział, których renoma budowana była na przestrzeni ostatnich lat.
„You want to come after Wedge Antilles you better bring a Star Destroyer!” – Wedge Antilles
A tak dostaliśmy mocno naciągany obrazek, w którym członkowie eskadry Czerwonych (znani dotąd głównie jako wyśmienici piloci), bez większych problemów i strat uporali się z zaprawionymi w boju i świetnie wyposażonymi weteranami.
Podobny los spotkał sierżanta Kreela, który w żenujących okolicznościach uległ Luke’owi. Co gorsza, ani słowem nie wspomniano o historii, jaka łączy tę parę. Tak, jakby w ogóle się ona nie wydarzyła.
A na samym końcu, okazało się, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i wojennej logice, cały SCAR Squadron przeżył. Słabe!
Mike Mayhew
Mimo to komiks i tak uważam za udany, szczególnie, że ilustrowany był on przez jednego z moich ulubionych rysowników – Mike’a Mayhew. Jego prace momentami były, mam wrażenie, bardziej niedbale, niż zwykle, ale i tak niebezpieczne piękno Craid oddał on rewelacyjnie. Także Leia i Han rysowani jego kreską zachowali swój ekranowy charakter i choć nie mieli „photoshopych” twarzy Salvadora Larroci, to i tak byli to Carrie Fisher i Harrison Ford jak żywi.
Dlatego też mam nadzieję, że Burze Crait (a może Burze nad Crait), już niebawem pojawią się w Polsce, by także rodzimi fani poznać mogli historię tej niezwykłej planety i tego, jak prawie została rebeliancką bazą. Szkoda tylko, że przez ograniczoną objętość nie znalazło się miejsce na oddanie sprawiedliwości SCAR Squadronowi.
Na koniec jeszcze krótka galeria wariantowych okładek: