Tytuł: Poe Dameron 021
Scenariusz: Charles Soule
Rysunki: Angel Unzueta
Historia: Legend Found, part II

Poe Dameron 021

Najnowszy Poe Dameron kontynuuje rozpoczęte ostatnio wątki. Mamy tutaj zatem ciąg dalszy perypetii eskadry Czarnych, rozwija się wątek Lor San Tekki, do akcji, niczym za starych, dobrych lat, wraca nawet Leia Organa. A jednak Poe Dameron 021 nie sprawił mi takiej frajdy, jak numer poprzedni i mam wrażenie, że czegoś w nim zabrakło, choć sam nie wiem jeszcze do końca czego.

Oh, snap…

Wydaje mi się, że jednym z głównych problemów, jaki mam z najnowszym numerem jest postać Snapa. Nie chodzi nawet o to, że w tym numerze właściwie tylko narzekał i narażał towarzyszy na szwank, bo paradoksalnie to akurat do niego pasuje. Problem jest głębszy i nie dotyczy jedynie komiksu. Otóż ani wizerunek, ani zachowanie, ani charakter „obecnego” Snapa, ani trochę nie pasują mi do Temmina Wexley’a poznanego w trylogii Koniec i Początek.

Irytujący i wiecznie niezadowolony, acz też potrafiący o siebie zadbać młokos z książek Wendiga zupełnie nie przypomina poczciwego grubaska, którym jawi nam się w komiksach. Co najgorsze sam nie wiem, która jego wersja mierzi mnie bardziej. „Młody” miał przynajmniej Pana Bonesa, który bardzo poprawiał jego notowania, „Starszy” miał przebłyski naturalnej i całkiem dobrej interakcji z Poe. Niestety w komiksie zabrakło i jednego i drugiego.

Dlatego też to Snapa obwiniam dziś za wszystko.

Once a princess…

Na szczęście Poe Dameron 021 to jednak głównie Leia Organa. Na szczęście, bo irytującego Snapa nie było dużo, ale Księżniczka Alderaan też nie błyszczy tak, jak wiemy, że potrafi. Jej plan oswobodzenia Lor San Tekki, na razie wygląda na tak błyskotliwy, jakby lekcje pobierała u ojca swego dziecka. Najciekawszym elementem wątku Lei były snute przez nią, tęskne marzenia o wnuczce… Czyżby jakaś zapowiedzieć tego, co nas czeka w przyszłości?

„These matter to me, very much. I like to think of my granddaughter wearing them– if I ever have one.” – Leia Organa

Tym, co w komiksie było prawdopodobnie najciekawszym okazały się rozważania Lor San Tekki na temat unikalnego artefaktu, który było by dane oględnie zbadać, oraz konweksencje, jakie mógłby mieć dla świata sam fakt istnienia czegoś, łączącego niejako jasną i ciemną stronę Mocy.

Chór Anielski

Na tym etapie muszę przyznać, że Poe Dameron 021 nieco mnie rozczarował, ale miał też jeden, bardzo jasny punkt. Całkiem niespodziewanie okazał się nim rysownik Angel Unzueta, na którego nie raz i nie dwa wcześniej narzekałem. Jak już wspomniałem, tytułowego bohatera nie było tutaj za wiele, więc i jego nienaturalnie wielki nochal nie kuł w oczy, więc Angel miał okazję pokazać to, co wychodzi mu naprawdę świetnie.

Po pierwsze są to sceny, w których mamy do czynienia z myśliwcami i innymi statkami kosmicznymi. Poprzedni etatowy rysownik, Phil Noto miał spore problemy z oddaniem intensywności i dynamiki tych scen, Angelowi wychodzi to bez porównania lepiej, na czym cały komiks bardzo zyskuje.

Jednak zdecydowanie najlepiej zaprezentowała się Leia. Na potrzeby swej misji wystroić musiała się niczym królowa Naboo, jednak doskonale wiemy (bo widzieliśmy to w Przebudzeniu Mocy), że Leia w tym okresie nie jest już stworzona do tego typu kreacji. Z całym szacunkiem i niesłabnącym uwielbieniem dla Carrie Fisher trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że nie starzała się ona najpiękniej. A Angel Unzueta taką ją właśnie pokazał. Nie upiększał i nie idealizował. Pokazał Leię, która „wyrosła” z pięknych kreacji i czuje się w nich tak niezręcznie, jak wygląda. Czyli dokładnie tak, jak wyglądałaby w tak krzykliwej sukni na wielkim ekranie.

I właśnie to osłodziło trochę rozczarowanie związane z tym komiksem, poprawiło jego odbiór i sprawiło, że koniec końców uznaję, że nie był on taki zły.

Mamy też recenzje pierwszej odsłony obecnej historii:

A także jeden okładkowy wariant: