Gdy przypominam sobie moje pierwszy czytanie książkowej adaptacji Łotra 1 pamiętam, że miałem do niej ambiwalentne podejście. Z jednej strony mając w pamięci żenująco słabe Przebudzenie Mocy, obawiałem się, że podobny los spotka Jyn i spółkę.

Z drugiej jednak strony Alexander Freed, autor pamiętnej (i bardzo dobrej) Kompanii Zmierzch, wydawał się wyborem idealnym, by napisać kolejną, przesyconą militarystycznym klimatem powieść w świecie Star Wars. Czy zatem wyszedł on z tej próby zwycięsko? Zobaczmy…

 

Wyżej adaptacji nie podskoczysz, ale…

Problem z adaptacjami jest zawsze ten sam – fabuła jest bardziej przewidywalna, niż w jakiejkolwiek innej, najprymitywniejszej nawet powieści. Autorzy próbują więc ratować się dodatkowymi scenami, które do fabuły w sumie nic nie wnoszą, ale dla fanów wystarczą. Niestety to zdecydowanie za mało, by lektura okazała się wciągającą.

Nawet znaczące rozwijanie postaci i wgląd w ich głowy nie zawsze zagwarantuje adaptacji uznanie i artystyczny sukces. Do tego niezbędne są emocje i przywiązanie czytelnika do bohaterów. I to nawet pomimo tego, że ich los jest z góry przesądzony. I właśnie to Alexandrowi Freedowi udało się doskonale, szczególnie w przypadku trzech postaci.

Po pierwsze widzimy Bodhiego, którego bojownicy Sawa naprawdę nie rozpieszczali, a któremu Bor Gullet nieźle w głowie namieszał. W filmie może tego nie widać, ale były imperialny pilot po wydarzeniach na Jedha nie był już tą samą osobą, a jego zdrowe zmysły poddać można było pod naprawdę dużą wątpliwość.

Mamy też Cassiana. Jak się okazuje, nie jest on bezdusznym i zimnokrwistym szpiegiem, który swych informatorów zabija z równą łatwością, co kolejne zastępy Szturmowców. Można się oczywiście było domyślić, że w jego głowie kłębić się musiało sporo rozterek natury moralnej, ale domyślać się to jedno, a wiarygodne ich przedstawienie i zaprezentowanie czytelnikom, to już zupełnie co innego. I za to też należy się autorowi pochwała.

Jednak zdecydowanie najlepiej wypadł K-2So. Fani z miejsca go pokochali, a filmowa scena jego śmierci była naprawdę wzruszająca, jednak to dopiero książkowa adaptacja nadała jej przeogromnej głębi i uczyniła jeszcze mocniejszą! Dość powiedzieć, że nie zdziwiłbym się, jakby u co poniektórych zakręciła się wtedy w oku łezka wzruszenia. Zresztą wszystkie sceny śmierci łotrów były niezwykle udane i naładowane emocjami. Dla mnie osobiście to zdecydowanie najlepsze fragmenty książki.

Krajobraz po bitwie

Ale przecież nie czytamy powieści ze świata Star Wars tylko po to, by się powzruszać. Tym bardziej, jeśli jest to powieść wojenna. Nie mogło więc zabraknąć tutaj wartkiej i bardzo intensywnej akcji. Na szczęście dla Alexandra Freeda to nie pierwszyzna, więc i z tym aspektem przeniesienia Łotra 1 na karty powieści poradził sobie bez zarzutu. Nie piszę nic więcej, bo prawda jest taka, że akurat w tym aspekcie nie czekało nas nic nowego, a autorowi nie udało się słowami nadrysować obrazów pamiętanych doskonale z kinowego ekranu.

Może to brzmieć jak zarzut, ale bynajmniej nim nie jest. Robota została wykonana dobrze, a że bez zbędnych fajerwerków nie ma tutaj większego znaczenia, bowiem cel został osiągnięty. Akcja filmu odwzorowana została w sposób wierny i wciągający.

Przerywniki

Nie sposób nie wspomnieć też o wstawkach, które przybrały postać wycinków z oficjalnej imperialnej czy rebelianckiej korespondencji. To właśnie dzięki nim zobaczyliśmy w jak sprytny sposób Galen umieścił skazę w konstrukcji Gwiazdy Śmierci, doświadczamy wzajemnych przepychanek i uszczypliwości pomiędzy Krennickiem i Tarkinem, a także dowiadujemy się, jak dowództwo Sojuszu Rebeliantów odnosiło się do Jyn.

Normalnie przerywniki takie nie mają wielkiego znaczenia dla fabuły książki i nie wpływają w sposób znaczący na jej ocenię, ale przy okazji powieści Łotr 1 jest inaczej. Tutaj jest to integralna części większej, bardzo dobrej całości, bez której książka bardzo straciłaby na jakości.

Jeśli zatem wciąż zastanawialiście się, czy warto sięgnąć po tę pozycję, teraz macie bardzo jednoznaczną odpowiedź – tak, warto!