Kanonizacja Thrawna rozpaliła serca fanów Star Wars. Oto jeden z najbardziej ikonicznych charakterów EU wraca do świata Gwiezdnych Wojen! Ale po fali radości z nadchodzących nowych przygód Wielkiego Admirała gdzieś z tyłu niejednej głowy zaczaiła się obawa: czy warto przywracać tę postać? Czy nie pozbawią jej tego, co było w niej najlepsze, czy nie zostanie, zwyczajnie, wykastrowana? Zapomnijmy na chwilę o Thrawnie z Rebeliantów i zobaczmy jak z tym zadaniem poradził sobie jego ojciec, Timothy Zahn.

/Poniższa recenzja zawiera SPOILERY/

Przyznam, że nie udało mi się przebrnąć przez wszystkie powieści Expanded Universe – nie jestem masochistą. Większość z nich, przynajmniej spośród przeczytanych (a przeczytałem podobno tę lepszą połowę), to powieści balansujące na granicy chłamu i grafomanii, w porywach dochodzących do przeciętności, które często ratuje jedynie to, że dzieją się w Odległej Galaktyce. Gdyby zastosować coś na kształt brzytwy Lema – nazwijmy to roboczo brzytwą Lucasa – czyli gdyby obedrzeć je z gwiezdnowojennej otoczki i ocenić je pod kątem powieści samych w sobie to ich poziom byłby… no, kiepski. Trylogia Thrawna, wraz z zaskakująco udaną kontynuacją w postaci dylogii Ręka Thrawna, zaliczam jednak do ścisłej czołówki – dobrych nie tylko jako Gwiezdne Wojny, ale przyjemnych jako science-fiction, fantastyka czy jak kto lubi sobie je zaszufladkować. Nie wykluczam, że pewien wpływ może mieć na to sentyment, w końcu to były pierwsze książki z uniwersum, po które sięgnąłem.

Dlatego tak bardzo czekałem na Thrawna, starając się przy tym pamiętać o przeciętnym poziomie starłorsów, co skutecznie pozwoliło mi nie mieć zbyt wysokich oczekiwań i podejść do niego z – w miarę – chłodnym umysłem.

No i jak sobie Tymoteusz poradził z zadaniem?

Wygląda na to, że nie do końca wiedzą w Lucasfilmie, w którą stronę pociągnąć postać – w efekcie czego ten najbardziej znany Chiss ma teraz trzy osobowości. Jest genialnym, zimnym strategiem ze starego kanonu; złem chcącym zgasić gwiazdy z Rebeliantów i – dosłownie! – Sherlockiem Holmesem.

Podobieństwo do słynnego detektywa jest uderzające. I to nie tylko w samej osobowości Thrawna – ale także w postaci jego towarzysza, będącego wprost kalką Watsona. Eli jest zwykłym, szarym przeciętniakiem, którego Thrawn z sobie tylko znanych powodów uznał za godnego bycia jego pomocnikiem; jest osobą, która nie potrafi zrozumieć jak to się dzieje, że Thrawn zawsze jest o dwa kroki przed innymi, który zawsze pozostaje w jego cieniu, ale po latach zdobywający ułamek jego możliwości.

Thrawn dostrzega nawet najmniejszy szczegół (co Zahn aż zbyt wyraźnie podkreślił), zastawia pułapki, nie zdradza nigdy całości, a potem tłumaczy wszystko swojemu pomocnikowi w taki sposób, by ten sam spróbował się domyślić. Jak u sir Artura Doyle’a.

Tym sposobem otrzymaliśmy prawdopodobnie jedną z najbardziej zbliżonych do kryminału powieści ze świata Gwiezdnych Wojen. Nie ma tu jednak przewijającej się przez strony skomplikowanej łamigłówki do rozwiązania przez czytelnika – co może pozostawić pewien niedosyt, skoro już tak udało się zbliżyć do klasyki gatunku, ale i ten niedosyt szybko znika, gdy przypomina mi się, że prawdopodobnie powieść byłaby wtedy przekombinowana lub wiele by straciła. Mamy więc galaktycznego Sherlocka bez zagadki, a całe podobieństwo do twórczości szkockiego pisarza ogranicza się do charakterów Thrawna i Eliego. Poza tym Zahn wybiórczo przeszczepił pewne elementy z jego starokanonicznego życiorysu – tak jakby ta postać w nim przez te lata dojrzała i teraz wiedział co jest warte powtórzenia, co pominąć, a czego wtedy zabrakło. A wybrał te najlepsze.

Nie zabrakło też imperialnych motywów, więc muszę wtrącić słówko o samym Imperium – przecież to jest totalitarna dyktatura, która jest totalitarna tylko na papierze. Nawet z „Nowej nadziei” usunięto fragment, w którym Biggs ostrzegał Luke’a, że nie minie wiele czasu, zanim jego farma zostanie znacjonalizowana, a on stanie się niewolnikiem pracującym na większą chwałę Imperium. Pozostawienie tej kwestii pozwoliłoby rzucić trochę światła na panujące w galaktyce zniewolenie – przecież nie mamy nic poza ogólnikami, że jest złe i zabija. A Imperium to doskonały potencjał na jakąś dystopijną, duszną powieść. Na wiele takich powieści. Na choćby regularne wspominanie o tym. O zepchniętych do roli trybików, bezwolnych jednostkach. Próbach wyłamania się z prania mózgów, urzędnikach którzy ujrzeli kłamstwo systemu. Wszechobecnej inwigilacji. Terrorze. Łapankach, zsyłkach. Układaniu każdej minuty życia. A tak Imperium cały czas jest przedstawiane jako sterowany przez pomarszczonego żula pangalaktyczny organizm złomiarski, który koniecznie musi lepić swoje metalowe kulki i od czasu do czasu bezmyślnie coś rozwalić. I nie ratują tego sporadyczne opisy okrucieństw.

Być może miną lata, zanim doczekamy się pierwszej dystopii pokazującej życie pod butem Imperium, ale już teraz mamy pierwsze przebłyski – Nowy Kanon, a w tym i Thrawn, nieśmiało zdaje się kierować w kierunku wykorzystania tego potencjału. Wystarczy wspomnieć Utracone Gwiazdy i rodzinny świat głównych bohaterów; jak wyglądał przed nadejściem Imperium, a jak parę lat później; jak ludzie witali Gubernatora, jak chcieli ginąć za Imperatora. Nie musimy nawet sięgać do powieści, spójrzmy na Łotra 1 – już na początku filmu widzimy obóz koncentracyjny na Wobani, potem jesteśmy świadkami łapanki na Jedhie i propagandy rozgłaszanej z jadącego po ulicach Świętego Miasta czołgu.

Thrawn dokłada do tego swoją cegiełkę, choć od innej strony – pokazuje nam, znów podążając szlakiem wyznaczonym przez Rogue One i relacjach Krennica z Tarkinem, nieustającą walkę na szczeblach władzy, polityczne przepychanki, spiski i intrygi. A postać Moffa Ghadiego to truskawka na torcie.  No i pewien drobny smaczek dla miłośników Nowej Ery Jedi.

Są jednak plusy dodatnie i plusy ujemne.

Pierwszy: Thrawn jest nie do pokonania. Nieważne co, gdzie, jak i kiedy – zawsze wychodzi tak, jak on by chciał lub jak przewidział. W dodatku od samego początku. Rozumiem, że Thrawn to postać genialna na skalę galaktyczną – ale Tymoteuszu, litości, znajże umiar!

Drugi: naciągany wątek Arihndy Pryce, który zdaje się być wepchnięty na siłę. Trafiłem na kilka opinii oburzonych samców, że to Disney wszędzie wciska kobiety i że wątek Arihndy jest jednym z przykładów na to, że ta polityka się zupełnie nie sprawdza. Ale ten wątek by zgrzytał niezależnie od płci postaci – był po prostu naiwnie poprowadzony i nieco wtórny. Thrawn, któremu zawsze wszystko się udaje – mimo przegięcia, jeszcze bym to jakoś przełknął. Ale wiecznie spadająca na cztery łapy panna Pryce? Ile można? Co prawda widać, że autor zdawał się robić wszystko, by pokazać, że jest wprost przeciwnie – że bohaterka cały czas dostaje od życia kopa i tylko dzięki swojej wytrwałości odnosi sukcesy, ale jednak zbyt dużą rolę odgrywał tu zwykły fart. A podobno there is no such thing as luck

Czy Zahn udźwignął powierzone mu zadanie? Dał sobie radę. Nowy Wielki Admirał czerpie garściami ze starego, biorąc to co było w nim najlepsze i dokładając wiele nowego – choć, niestety, autor zdecydowanie przesadził z genialnością Chissa, to jednak już na gorsze rzeczy fani przymykali oko, a i to można poprawić w – miejmy nadzieję! – kolejnych przygodach Mitth’raw’nuruodo. Tym bardziej, że Nowy Admirał ma cojones!

I czytajcie uważnie – Zahn między wierszami ukrył pewne wskazówki – całkiem świadomie, sądząc po stopniu jednoznacznych niedopowiedzeń – że może nam się niedługo szykować jeden z największych zwrotów akcji w historii uniwersum…