Tym razem recenzję zacznę niestandardowo…

Czy pamiętacie (prawo pamiętać macie tylko pod warunkiem, że jesteście co najwyżej niewiele młodsi ode mnie) gry przygodowe z dawnych lat, w szczególności te tworzone przez LucasArt? Mam tutaj na myśli klasyki takie jak Indiana Jones and the fate of Atlantis czy Secret of the Monkey Island? W młodości uwielbiałem tego typu rozrywkę i humor, jaki serwowała. Najbardziej w pamięć zapadły mi jednak absurdalne na pozór aktywności, jakie podejmować musiał główny bohater, by osiągnąć zamierzony cel, lub zdobyć niezbędny na późniejszym etapie gry przedmiot. Na przykład nakarm bobra ukradzioną piratowi drewnianą nogą, by zbudował tamę, która zatopi ogień, na którym piecze się dzik, by następnie owego dzika podarować pijakowi w zamian za zużytą gumę (do żucia, zboczeńcy!), która przyklejona do końca szpady, pozwoli zdobyć nietoperze odchody, za które tubylec podaruje nam totem. Cały ciąg przyczynowo-skutkowy był z góry ustalony i nie myło oczywiście możliwości wykradzenia totemu, gdy tubylec spał, gdyż za każdym razem się budził i spuszczał naszemu bohaterowi łomot.

Czemu w ogóle o tym piszę? Ano dlatego, że pierwsza część książki Dziedzic Jedi przypomina mi właśnie akcję tego typu gry, w której głównym bohaterem jest Luke. Idzie on jak po sznurku wykonując jednego niewiele znaczącego questa za drugim, a wszystko to ma doprowadzić do skompletowania przez niego niezbędnych na dalszym etapie przedmiotów. Ale nie jest to bynajmniej jedyny mankament najnowszej (przynajmniej w Polsce) powieści ze świata Star Wars, której autorem jest Kevin Hearne, a wobec której oczekiwania były niemałe.

RECENZJA KSIĄŻKI - Dziedzic Jedi

Polska okładka książki Dziedzic Jedi

Z jednej strony dlatego, że w obecnym kanonie niewiele wiadomo o okresie pomiędzy IV i V Epizodem. Swe cegiełki w wypełnianiu tej, nomen omen, luki dołożyły wydawane od 2014 roku komiksy, jednak okres ten wciąż miał potencjał na zrodzenie wielu ciekawych historii. Ta, którą wybrał autor wydawała się bardzo ciekawa i co ważniejsze, potrzebna. Oto bowiem mieliśmy być świadkami stawiania przez Luke’a pierwszych, nieśmiałych i dość niezdarnych kroków w świecie Mocy i tego, jak owe kroki doprowadziły go do momentu, w którym mógł siłą woli wyrwać ze śniegu swój miecz świetlny.

Pretekstem do pokazania tego procesu była przydzielona młodemu Skywalkerowi tajna misja odbicia genialnego matematyka i kryptografa z rąk Imperium. Pamiętajcie więc drogie dzieci – uczcie się matematyki, to może wujek Luke może po Was przyleci 😉 Ale żarty na bok, gdyż, tutaj nauka faktycznie okazała się całkiem potężna, a misja uzasadniona. Absolutnie nielogiczny był co najwyżej wybór do niej nieopierzonego prostaczka z zabitej dechami planety, który nie miał żadnego przygotowania czy umiejętności do prowadzenia tego typu akcji.

RECENZJA KSIĄŻKI - Dziedzic Jedi

Dziedzic Jedi – alternatywna grafika

Ale na moment porzucam roztrząsanie meandrów fabuły i zamiast o tym co, skupię się na tym jak zostało napisane. Mamy tutaj bowiem bardzo rzadko spotykaną narrację pierwszoosobową, a całą historię poznajemy z perspektywy Luke’a. Zabieg ten jest bardzo niebezpieczny, trudno bowiem o wiarygodne i naturalne przedstawienie myśli bohatera, jednak jak pokazał przykład książki „Ja, Jedi”, efekty mogą być świetne, bowiem wspomniana powieść jest jedną z lepszych w „starym kanonie”.

Jednak tam, gdzie Michael A. Stackpole odniósł sukces, Kevin Hearne poległ na całej linii. Pierwszoosobowa narracja w moim mniemaniu powinna ułatwiać odbiór książki, pozwolić czytelnikowi stać się częścią akcji, uczynić fikcję niemal rzeczywistą i namacalną. Tymczasem w Dziedzicu Jedi działa to odwrotnie. Kiedy książka i akcja już, już zaczynały mnie wciągać, pojawiało się kolejne drętwe i sztuczne przemyślenie Luke’a, który najwyraźniej idzie przez życie relacjonując sobie w myślach wszystko co widzi i czego doświadcza z zaangażowaniem i emocjami kostki brukowej.

Książka ewidentnie jest słaba, a jej czytanie jest nużące, mimo to ma ona też pozytywy. Do tych zaliczyć mogę pozostałe postaci, które odgrywają w powieści znaczącą rolę. Partnerka Luke’a – Nakari Kelen okazuje się kluczem do dalszego zgłębiania tajników i możliwości Mocy. Jej ojciec, bioinżynieryjny magnat , choć mocno przerysowany, jest też autentycznie zabawny. Z kolei kryptografka Drusil oraz typowe dla jej rasy, unikalne postrzeganie wszechświata, wprowadza tak potrzebny powiew świeżości.

Bardzo słusznym posunięciem jest też pokazanie rozwoju postaci samego Luke’a Skywalkera. Cieszy mnie, że pewne elementy nie zostały potraktowane jako aksjomaty, a syn Anakina z Dziedzica Jedi wciąż jeszcze pozostaje oczarowany Leią i nie kryje swego romantycznego nią zainteresowania. Najważniejszy pozostaje jednak oczywiście rozwój jego Mocy oraz droga do bycia Jedi. I ten aspekt, wyjąwszy jego nie zawsze potrzebne przemyślenia, udało się zaprezentować całkiem wiarygodnie i konsekwentnie.

Podsumowując z ręką na sercu powiedzieć mogę, że Dziedzic Jedi był książką potrzebną, ale Kevin Hearne potrzebny już nie był, bo nie sprostał on zadaniu i jego pierwsze spotkanie z nowym kanonem stało się niemal jego niemal najsłabszą składową. Jako ciekawostkę można tutaj dodać, że tytuł powieści jest oczywistym nawiązaniem do słynnego Dziedzica Imperium ze starego kanonu, a ona sama też miała być jego częścią. Jest to dla mnie bardzo znamiennie, że to, co najgorsze w nowym kanonie, jest niejako spadkiem po EU.

Na koniec nie można nie wspomnieć i ponownie pochwalić polskiego wydawcy książki – Uroborosa, który wydawniczo stanął na wysokości zadania, a Dziedzic Jedi, choć słabiutki, pięknie prezentuje się na półce. Na pocieszenie pozostaje fakt, że pozostałe dwie powieści zaplanowane na ten rok oznaczać będą ogromny skok jakościowy.