Z rodziną ponoć najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale w moim przypadku tyczy się to tylko tej nieco dalszej (choć wcale nie tak dalekiej) rodziny, z którą kontaktów praktycznie nie utrzymuje, nawet tych zaledwie fotograficznych.
A rodzinę najbliższą bardzo sobie cenię i choć widuję wcale nie tak często, za to zawsze z radością (może to jest klucz dobrych stosunków).
Dziś jednak był właśnie ten dzień, gdy mieliśmy namiastkę obiadu rodzinnego. Przy czym namiastka tyczy się tylko ilości (rodziny był tylko wycinek), a nie obiadu, bo ten był jak zawsze wyborny, choć nie był to, jak nakazuje tradycja, schabowy z kapustą.
Zamiast tego była pyszna zupa miso, aczkolwiek jeśli ktoś (jak ja jeszcze do nie tak dawna) próbował jej tylko w restauracji, to nie wie, co traci. Niestety lokale przygotowując zupę idą na przerażającą łatwiznę, co owocuje wstrętną, ledwie jadalną cieczą, którą nawet świnią wstyd byłoby podać. Ale jeśli ktoś wie, jak przygotować ją właściwie i ma do tego odpowiednie produkty, to miso robi się naprawdę smakowite. A skoro była miso, to nie mogło się obyć i bez sushi, które moja mama uwielbia jak mało co.
Ja sam robiłem z kolei deser, czyli wielokrotnie sprawdzoną tartę na płatkach kukurydzianych z miodem i różą, oraz masą budyniową z owocami. Wszystko było pycha, a po takim obiedzie aż wstyd byłoby nie udać się na poobiednią drzemkę, co też chyba niniejszym uczynię.