Scenariusz: Jason Aaron
Rysunki: Mike Mayhew
Po intensywniej i szalonej jeździe, którą zafundował nam cross over Vader Down, w kolejnym odcinku serii Star Wars dostajemy coś znacznie spokojniejszego, czyli kolejną historię z dziennika Obi-Wana, w którym opisywał swoje dobrowolne wygnanie na Tatooine.
Zresztą trudno mówić o wygnaniu, skoro Obi na pustynnej planecie wykonywał on niezwykle ważne zadanie opieki nad synem Anakina. Problem w tym, że Owen Lars, prawny opiekun Luke’a szybko przeistoczył się w upartego i dumnego gbura, którego poznaliśmy w filmie. Nie życzy on sobie, by Kenobi pojawiał się w jego życiu, nawet jeśli oznacza to ochronę przez Jabbą czy tuskenami.
Oczywiście jedi nie poddaje się tak łatwo i nadal robi swoje, tym bardziej, że młody Luke z każdym dniem coraz bardziej przypomina swego ojca. Oczywiście z czasów, gdy ten był sympatycznym i niezwykle uzdolnionym w zakresie pilotażu chłopcem. I to jest dla mnie największa zaleta tego komiksu, przynajmniej fabularnie – pokazanie młodości Luke’a w czasach beztroskiego dzieciństwa, bo powiem szczerze, filmowy Skywalker nigdy mej sympatii nie wzbudził, ale tego wiecznie uśmiechniętego, zawadiackiego młodziana, nie sposób nie polubić (w tej kwestii bije ojca na głowę).
Nie mniej ważna jest tutaj jednak postać Obi-Wana, który wykazuje się niemałą determinacją, by z jednej strony wywiązywać się ze swej roli obrońcy i dobrego ducha rodziny Larsów, a z drugiej utrzymać w sekrecie swą tożsamość i przynależność do zakonu Jedi. W tym celu zostaje on nawet ochroniarzem jednego z klanów jawów. Jednak zgraja tuskenów szybko stanie się najmniejszym z problemów mistrza Kenobiego, oto na scenę wkracza bowiem pewien włochaty i niezwykle niebezpieczny łowca nagród, którego mieliśmy okazję już poznać… Jak widać Jabba bardzo ambicjonalnie traktuje wszelkie uszczerbki dla swego autorytety i nie spocznie dopóki człowiek, który mu się sprzeciwił nie zostanie odnaleziony i zniszczony.
I w ten właśnie sposób zaczynam wierzyć, że filmowy spin-off poświęcony Obi-Wanowi ma sens i szansę na sukces, bo sam komiks czytałem z niemałą przyjemnością. Aczkolwiek niemała w tym też zasługa Mike’a Mayhew (zbieżność nazwisk z Peterem jest przypadkowa, acz znamienna), który wykonał kawał świetnej roboty ilustrując ten komiks.
Także moja ocena to mocne 7/10