Dziś opowiem Wam o książce, która nazwana została biblią Gwiezdnych Wojen, a komentarz na okładce głosił, że niepodobnym jest, by jakikolwiek fan Sagi się w niej nie zakochał.
Postanowiłem sprawdzić prawdziwość tego twierdzenia i z zapartym tchem oraz niekłamaną ciekawością zabrałem się za tę biblijną opowieść. Jak się potem okazało, książka Chrisa Taylora faktycznie coś z Biblii ma, gdyż pierwsza jej cześć skupia się na osobie „Stwórcy” – George’a Lucasa, podczas gdy później główny akcent kładziony jest na jego „Dziecko” – Gwiezdne Wojny.
Ale o tym później, bo najpierw otrzymujemy wstęp, w którym autor w bardzo obrazowy sposób uzmysławia nam, jak głęboko marka Star Wars i powiązany z nią świat, zakorzenione są w naszej kulturze i podświadomości. Oraz jak wiele trudu należy włożyć w proste zdawałoby się zadanie odnalezienia choć jednej osoby, która nigdy w życiu nie słyszała o Gwiezdnych Wojnach i nie została nimi w jakiś sposób naznaczona.
Już ten inauguracyjny rozdział dostarczył mi garść frapujących ciekawostek, z których nie zdawałem sobie sprawy, choć przecież były na widoku przez cały ten czas. Bo czy widzieliście na przykład, że w Oryginalnej Trylogii ani razu nie pada nazwa pustynnej planety, na której wychował się Luke, ani też rasa sympatycznych „miśków z Endoru? Ja też nie, a przecież nazwy Tatooine, czy Ewoki tkwią w mojej pamięci” od zawsze” i nie wiem nawet, jak się tam dostały. Nie zabrakło również momentów, w których miałem w oczach łzy wzruszenia przekonując się, jak wielu jest na świecie fanów, którzy Gwiezdne Wojny kochają tak, jak ja, albo i mocniej. A wszystko to, wciąż czytając tylko wstęp.
Później jednak Chris Taylor znacząco spuścił z tonu, a rozdziały odpowiadające o dzieciństwie i młodości Stwórcy nie były już tak emocjonujące. Bynajmniej nie narzekam, bo a) autor skupił się na wydarzeniach i okolicznościach, które w największym stopniu ukształtowały osobę, którą George Lucas miał się dopiero stać, oraz te które odcisnęły największe piętno na opus magnum reżysera; oraz b) nigdy nie zapoznawałem się z biografią George’a Lucasa (którego co prawda, nie czczę jako Stwórcy, ale darzę ogromnym szacunkiem, jako twórcę uwielbianej przeze Sagi), więc uznałem, że miło będzie nadrobić te zaległości.
Tym niemniej z radością powitałem rozdziały, w których Gwiezdne Wojny zaczęły coraz wyraźniej majaczyć na horyzoncie. Oczywiście książka wciąż przesiąknięta była Lucasem i jego „krwawieniem na papier”, jak zwykł był określać proces tworzenia scenariusza, jednak wraz z poznawaniem kolejnych etapów prac nad Nową Nadzieją, na dobre rozkręcił się także Chris Taylor i jego książka. Z wielkim zainteresowaniem czytałem o kolejnych metamorfozach pierwotnego szkicu scenariusza, castingowych perypetiach, czy klątwie ciążącej jakoby nad produkcją. Jednak największą frajdę sprawiło mi czytanie fragmentów poświęconych promowaniu filmu i jego urastaniu do rangi ogólnoświatowego fenomenu, czego nikt, nawet sam (S)twórca, się przecież nie spodziewał.
Książka Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat? przybliża także sylwetki niezwykłych fanów, którzy swą pasję przekuli na coś pięknego. Niektórzy z nich zainspirowali tysiące sobie podobnych geeków i założyli ogólnoświatowe organizacje fanowskie (501 Legion, jego rebeliancki odpowiednik, Klub Budowniczych Droidów), inni zasłynęli z tego, iż z pasją godną lepszej sprawy bronili prequeli (podając naprawdę sensowne argumenty), a byli i tacy, których zaangażowanie dosięgnęło nawet Białego Domu. Swój happy end otrzymał nawet pewien nieśmiały gość w podeszłym już dziś wieku, który przez dekady był jedyną osobą na świecie, która nie mogła spoglądać na Gwiezdne Wojny, jak ja czy Wy. Jednak skończyły się już czasy „krwawienia na papier”. Dziś w oczach Mocy George Lucas jest jednym z nas i po raz pierwszy, podobnie jak my, zastanawia się co wydarzy się dalej w pewnej odległej galaktyce.
Jak więc można dość wyraźnie wyczytać między wierszami, książka jest naprawdę wspaniała, czyta się ją nie tylko z ciekawością i zaangażowanie, ale długimi momentami, także z autentycznym wzruszeniem (wstęp nie był jedynym momentem, gdy łezki wzruszenia i szczęścia kręciły mi się w oczach), choć do tego ostatniego musi ona raczej trafić na prawdziwego fana. Bardzo niewiele ma też ona słabych punktów.
Wydana jest świetnie, twarda oprawa, choć może niezbyt poręczna, jest dla tego typu publikacji niezbędna. Zresztą cała reszta, też jest na satysfakcjonującym poziomie i dostrzegam w niej jedynie dwa minusy.
Pierwszy to okładka (wzroku nie przykuwa w ogóle) i ogólnie strona graficzna (autor mógł pokusić się o wybór bardziej interesujących zdjęć), drugim natomiast jest tłumaczenie, oraz korekta. Znalazło się w książce kilka zdań, których sensu nie byłem w stanie odnaleźć nawet po kilkukrotnym przeczytaniu, przytrafiła się także ogromna gafa w tłumaczeniu rozkazu 66 (order 66), który tutaj stał się „zakonem 66”, co najlepiej świadczy o tym, że ani tłumacz, ani korektor (ten dodatkowo przeoczył kilka innych, wyraźnych błędów, choć już nie merytorycznych) fanami nie byli.
Czymże jednak są te drobne skazy, na tak udanej publikacji? Niczym, bo tak czy inaczej książkę polecam każdemu, czy jest fanem SW, czy też nie do końca.
A ocena książki Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat? to 8/10