Piątek popołudniu nie jest czasem, który sprzyja wzmożonej i efektywnej pracy. Niestety najczęściej jest to też okres, gdy praca taka jest niezbędna. Ale teraz, gdy w powietrzu, przez swąd smogu przebija się także coraz wyraźniejszy zapach weekendu, czas przyszedł najwyższy, by zająć się w końcu czymś pożytecznym, czyli w dziewiczy rejs wyprawić mój nowy odkurzać biurkowy w formie R2-D2 – o taki >>
Normalnie nie czuję potrzeby, by z takich gadżetów korzystać,ale skoro już sam przyszedł, rzewnie zabipał i nieśmiało zamrugał światełkami, to przecież nie mogłem go nie przygarnąć. Aczkolwiek nie wiedział, że będzie czekało go naprawdę trudne zadanie. Otóż moje biurko dla postronnego obserwatora przedstawia widok dość osobliwy, który powstałby, gdyby ktoś do pudła przeróżnych rupieci wrzucił granat odłamkowy, a to co pozostało, zrzucił na powierzchnię dwa razy mniejszą, niż to pierwotnie zajmowało. Dla mnie natomiast taki artystyczny nieład jest najlepszym dowodem na to, że w korpo wciąż pracują ludzie, a nie bezduszne roboty, które poza monitorem, klawiaturą, myszką i telefonem, na blacie nie mają nic.
No w każdym razie dość powiedzieć, że mój mały przyjaciel rzucony został na bardzo głęboką wodę. A jak sobie z tym poradził? Pełną historię,a raczej fotostory znajdziecie na FB, ale tutaj ją lekko zaspoileruje przedstawiając stare dobre „Przed i po” 😉 (Na zdjęciu „Przed” stan mojego biurka i tak jest jeszcze całkiem niezły, a rzeczy na nim znajduje się wyjątkowo mało).
A tak na poważnie, to gadżecikem jest to całkiem sympatycznym, który ucieszyć może niejednego fana, choć bardziej jako ciekawostka, niż faktyczna pomoc w odkurzaniu, jego problemem jest bowiem bardzo niewielka moc ssąca oraz króciutki kabelek, który wobec komputera stojącego pod biurkiem, bardzo utrudniał sprawę.