Choć moją ulubioną porą roku jest zima, a każda inna jest
właściwie od jesieni lepsza, tak trudno nie zachwycać się nią, gdy zdecyduje
się pokazać wszystko to, co do zaoferowania ma najlepszego. Niestety ostatnimi
czasy mało było opiewanej przez poetów i inspirującej malarzy złotej, polskiej
jesieni, dobrze więc, że chociaż ten jeden (wczorajszy) dzień dostaliśmy.
Temperatura była bardzo przyjemna, także na nawet odkopać
można było na moment krótkie spodenki. Odetchnąć można było pełną piersią (być
może ostatni raz w tym roku), bo porywisty, ciepły wiatr przepędził smog, a że
momentalnie wysuszył on także liście, można było nimi poszurać i wzburzyć
prawdziwą ich kurzawę – mój pies, jamnik Bilbo – uwielbiał suche liście, a im
większa ich kupa, w którą mógł wskakiwać, tym był bardziej ukontentowany. Nie
mniej urokliwie od wielobarwnego kobierca z liści, wyglądała ulewa z modrzewiowych
igieł i zasłany nimi trawnik krótko przystrzyżony trawnik, choć wiem, że gdy
owe igły pozostaną niezgrabione i zaczną gnić, nic nie pozostanie z ich uroku.
Ale nie sposób było o tym myśleć, gdy świat wkoło wyglądał tak pięknie. Dlatego
też cieszyłem się każdą chwilą tej pięknej, listopadowej niedzieli i łapałem
każdy cieplutki promyk słońca podejrzewając (jak się okazało słusznie), że
kolejny dzień nie będzie już tak udany.

 

Zresztą poniedziałek z samej swej natury nigdy tak udany jak
niedziela być nie może, a gdy na powrót do fabryki nałożyła się niższa
temperatura, powili osiadający z powrotem smog oraz jesienne siąpienie, szybko
zapomniałem niestety o pięknym dniu wczorajszym.