Mokro, mokrzej, najmokrzej… I nie, nie mam problemów z pęcherzem, aczkolwiek dziś mokłem (nie mylić z moczyłem się) na potęgę (albo raczej na Moc).
Niestety zaczęło się od najmniej przyjemnego na to sposobu, a mianowicie od bardzo ciężkiej atmosfery w pracy i związanej z tym poceniem. Ale tak to jest, jak firma będąca jednym z liderów swej branży jest zbyt skąpa, by zainwestować w przenosiny do nowej siedziby. Podczas gdy konkurenci mają siedziby godne XIX wieku, a przynajmniej końcówki wieku XX, nasza wciąż tkwi w głębokim PRLu. O jakości siedziby mojej „wspaniałej” firmy najlepiej niech świadczy anegdotka, prawdziwa niestety, z życia firmy. Otóż część pomieszczeń na ostatnim, czwartym piętrze, ma drewnianą podłogę, a pod deskami tej podłogi zdechł sobie pewnego razu szczur (zresztą szczury w firmie są motywem powracającym co kilka lat i to nie tylko te metaforyczne, uciekające z tonącego okrętu). Pech chciał, że było dość upalne lato, a szczurze truchełko zaczęło woniać. Przyszedł więc pan konserwator Krzyś (człowiek instytucja i postać w firmie kultowa), popatrzył, podłogę opukał, aromaty powdychał i stwierdził, że ze szczurem nic nie zrobi, bo gorąco jest, szczur szybko wyschnie i przestanie śmierdzieć. W tym momencie oczywistym stać się powinno, że w miejscu na klimatyzację nie mam co liczyć, więc zamiast wyschnąć jak szczur, pociłem się jak mysz.
Ale w końcu nadeszła upragniona godzina 17, z fabryki wyszedłem i udałem się na moczenie drugie, tym razem już znacznie przyjemniejsze, bo saunowo-basenowe.
Nie spodziewałem się jednak, że nie będzie ono ostatnim, tym bardziej, że meteo na dziś dzień opadów nie przewidywało. Dość powiedzieć, że się myliło, a mnie jadąc na rowerze dopadła solidna burza. Na szczęście był to był letniej burzy, która choć moczy od stóp do głów, to zamiast chłodu, przynosi raczej długo wyczekiwane wytchnienie od upału i wprawia człowieka w doskonały nastrój. Taki, że aż ma się ochotę zaśpiewać: