Pisałem już o moim uwielbieniu dla słodyczy i uzależnieniu, które się z nim wiąże, ale nie pisałem, jak sobie z nim poradziłem.
Początkowo radzić sobie wcale nie musiałem. Dzieciom nigdy ruchu nie brakuje (a przynajmniej w moich czasach nie brakowało, gdy najpopularniejszym medium społecznościowym było kopanie piły na osiedlowych boiskach), a i słodycze nie były dostępne tak powszechnie i w takiej obfitości jak dziś, więc problemu nie było.
Z czasem jednak zacząłem przybierać tu i ówdzie, więc ze zmiennym szczęściem starałem się słodycze ograniczyć. Najpoważniejszy odchudzający zryw miałem jakoś na początku studiów (w moim garniturze ze studniówki wciąż pływam), ale nie potrwał on długo.
Później było raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy w jakiejś znacznej mierze słodyczy sobie nie odmawiałem. Zmieniło się to kilka lat temu, gdy postanowiłem się w końcu za siebie zabrać. Wiedziałem jednak, że potrzebuję nie lada motywacji, by w swych postanowieniach się utrzymać. Z pomocą przyszli ludzie z pracy, który z oparciem się słodkim pokusom mieli podobne problemy, jak ja. Zawarty został więc kilkuosobowy zakład polegający na tym, że nikt z nas nie mógł jeść nic słodkiego. Osoba, która złamałaby się jako pierwsza, zapraszałaby pozostałych na kolację w wybranej wcześniej restauracji. Motywacją okazało się to wyśmienitą, bo nic tak człowieka nie boli, jak strata pieniędzy, bo takimi kategoriami to własnie postrzegałem (przypominam, jestem Krakusem ;)). Niestety poza ewidentnym ograniczeniem ilości spożywanych słodkości, zakład miał też swe ciemne strony, który wyszły na jaw, gdy zaczęły się sprzeczki o definicje słodyczy (na tablicy zrobiliśmy uaktualniany na bieżąco spis produktów i rzeczy objętych embargiem), próby wykorzystywania nieścisłości w treści zakładu (koniec końców został on spisany i podpisany przez wszystkich uczestników), czy też odmowa wywiązania się ze swych zobowiązań osób, które z zakładu odpadały.
A potem mieliśmy wszyscy inne problemy (nasz dział został rozwiązany, a połowa składu dostała wypowiedzenia), więc zakład poszedł w zapomnienie, a ja znów popadłem w szpony nałogu (no dobrze, trochę dramatyzuję ;)).
Jednak parę lat temu, przy okazji świętowania Nowego Roku postanowiłem sobie kilka rzeczy i o dziwo, części z nich wciąż jestem wierny. Jedno z nich dotyczyło własnie słodyczy i zakładało, że jeść będę je jedynie w jeden dzień w tygodniu, co okazało się systemem nader skutecznym, a dzięki niemu jeden dzień w tygodniu jest zawsze dla mnie nie lada świętem. A w tym tygodniu wypda ono właśnie dziś! 😀
No dobrze, ale właściwie dlaczego takie, a nie inne zdjęcie? No cóż, w końcu o słodkościach mowa, a nawet ja, choć jak dotąd do dzieci słabości bynajmniej nie miałem, uważam, że to słodziak!