Jak widać na załączonym obrazku, Gwiezdne Wojny świetnie sprawdziły by się jako szekspirowska tragedia. W końcu mamy tam zaginionych/utraconych/odzyskanych członków rodziny, mamy bohaterów słyszących głosy i widzących zjawy. Jest intryga, władza, zdrada, śmierć, incest (prawie), no i ewidentnie tragiczna postać targana wielkimi namiętnościami w osobie Anakina/Vadera. Brakuje może tragicznego love story, aczkolwiek dialogi wielkich kochanków są momentami tragiczne. Właściwie każda jedna rozmowa Anakina z Padme jest tego bolesnym przykładem, aczkolwiek także  słynne „I love you – I know„, choć jest już tekstem kultowym, jak dla mnie jest żenujące.

Mistrz ze Stratfordu z pewnością poradził by sobie lepiej nawet z tak drętwymi postaciami, jak Ani i Padme z „nowej trylogii”. Zresztą twórczość Szekspira bardzo sobie cenię od najmłodszych lat, kiedy to w sumie przypadkiem obejrzałem Tron we krwi Akiry Kurosawy. Oczywiście wtedy nie wiedziałem jeszcze kim w ogóle jest Szekspir, czy Makbet, ale specyficzna maniera prowadzenia i rozwijania dramatu w głowie na pewno mi utkwiła, by po latach znów zawładnąć mą wyobraźnią.

Wtedy, jako młodzieniec emocjonalnie dość rozchwiany, poczułem silny pociąg do szekspirowskich osób dramatu jeszcze bardziej ode mnie niestabilnych. Przyswajałem więc tragedię za tragedią, nawet jeśli obiektywnie należały one do tych mniej udanych. Po komedie też zdarzało mi się sięgać, jednak one już mnie jakoś tak nie przekonywały. Widać ich lekki, łatwy i przyjemny wydźwięk powodował zbyt duży dysonans z moim charakterem i wrodzonym pesymizmem. Poza tym łatwiej było mi widzieć się w roli zbolałego, nieszczęśliwego i skazanego na spektakularną porażkę bohatera tragedii, niż pełnej życia, wigoru i radości  postaci komedii.

Na szczęście okres fascynacji szekspirowskimi dramatami minął, a wraz z nim choć część mego chmurnego usposobienia. Dziś patrząc z perspektywy czasu uznać muszę, że całe to doświadczenie było niczym więcej, jak próbą dodania sobie wyjątkowości i zdobycia kilku dodatkowych punktów u płci przeciwnej (jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w zupełnym przypadkiem wśród zapamiętanych cytatów były głównie te z Romea i Julii), z która wtedy było mi niezbyt po drodze.

Ale koniec końców wszystko skończyło się dobrze (zupełnie nie na szekspirowską modłę) – wyszedłem na ludzi i wyleczyłem się z mojej niezdrowej fascynacji tragediami, a choć twórczość Mistrza ze Stratfordu uważam za arcydzieła literatury, to nie wracam już do niej tak często. Właściwie, to od lat już tego nie robiłem… Może zatem czas poczytać słowa, słowa, słowa mistrza Szekspira.