Były Steam Wars, a dziś temat znacznie mniej przyjemny (przynajmniej dla mnie), aczkolwiek z niezrozumiałych dla mnie mnie przyczyn, ostatnio coraz modniejszy, czyli skaryfikacje.
Miałem o tym w ogóle nie pisać, bo samo myślenie o tym, wywołuje u mnie dreszcze obrzydzenia. Nie chodzi nawet o to, że efekt jest mi wstrętny (choć często jest), bo jak widać na powyższym przykładzie, mogą tą technika powstawać rzeczy naprawdę piękne, jednak sposób, w jaki się je osiąga jest już odrażający (przynajmniej dla mnie).
Bynajmniej nie jestem jakimś fanatycznym wyznawcą świętości i nienaruszalności ciała. Uważam, że na skórze mistrzowie tatuażu potrafią tworzyć prawdziwe dzieła sztuki, a i niewielkie, ale estetyczne i ciekawie umiejscowione tatuaże mogą oddziaływać bardzo na zmysł estetyczny, wyobraźnię… oraz libido. Co prawda do piercingu podchodzę już z dużo większym dystansem, a jego przykłady podobają mi się już dużo rzadziej, jednak nawet najokropniejsze jego przykłady nie odrzucają mnie tak, jak właśnie skaryfikacje. I nawet tak ciekawy, rebeliancki wzór spowodował by raczej bolesne skrzywienie dezaprobaty, niż uwielbienie i zachwyt.
Ale skoro są mi skaryfikacje tak przykre, dlaczego w ogóle o nich piszę. ech, jak to często bywa, scenariusze pisze samo życie, bo oto dziś ja sam, choć przypadkowo, stałem się właścicielem skaryfikacji, a mój własny rower zębatką naznaczył mi łydkę, niczym Wolverine pazurami. Jest to też najlepszy dowód na to, że gdy człowiek jest śpiący i się do tego jeszcze spieszy, to nic dobrego z tego wyniknąć nie może.