Nie sposób wskazać jednego, nadrzędnego powodu, dla którego Gwiezdne Wojny wykroczyły tak dalece poza ramy zwykłego filmu, stając się nie tylko popkulturowym fenomenem, ale także sposobem na życie dla milionów fanów, a dla niektórych z nich nawet religią. Co więc złożyło się na sukces tego, być może najważniejszego dzieła w dziejach ludzkości?
Prosta, ale emocjonująca i przemawiająca do wyobraźni historia? Ogrom i różnorodność przedstawionego świata? Absolutnie zdumiewające jak na tamte czasy efekty wizualne? A może paradoksalnie, infantylna, naiwna i pełna absurdalnych rozwiązań, ale jednak bardzo sympatyczna fabuła? Wymieniać tak by pewnie można jeszcze długo, a każdy prawdziwy fan dołożył by jeszcze coś od siebie, jednak o magii Gwiezdnych Wojen z bardzo znacznym stopniu decydują też postacie… Ci Wspaniali Mężczyźni (no dobrze, jest też cała jedna rola kobieca) w Ich Latających Maszynach!
I o ile o wspaniałych mężczyznach już było, tak o latających maszynach nie tak wiele, a to błąd (a nawet wielbłąd jak mawiał klasyk). W końcu statki w Gwiezdnych Wojnach to ogromny, bogaty i jakże ciekawy temat. Praktycznie każdy z nich jest unikalny i na swój sposób wyjątkowy. I nie mam tutaj na myśli tylko tych faktycznie jedynych w swoim rodzaju, jak legendarny Millenium Falcon, siejący postrach Slave 1 (jedna z niewielu dobrych rzeczy w nowej trylogii, to pokazanie pełni możliwości tego rewelacyjnego statku), czy nawet bardziej złowieszczy Custom TIE Advanced x1 Dartha Vadera. Fascynujące są także wszystkie statki produkowane masowo. Wielkie imperialne niszczyciele każdej klasy (pieszczotliwie zwane „wafelkami”), Corelliańskie Corvety (najlepsze łamacze blokad w galaktyce), rybne cygara, czyli krążowniki Mon Calamari, oraz myśliwce, imperialne, dość jednorazowe TIE Fightery z ich charakterystycznym (pomimo próżni!) dźwiękiem, a także A, B i Y-Wingi, oraz moje ulubione, X-Wingi, czyli T-65. Ulubionymi bynajmniej nie są dlatego, że takowym latał Luke Skywalker (dla mnie to w sumie najmniej chyba lubiana, obok Lando, postać Jasnej Strony), ale dlatego, że dawało się go narysować dysponując nawet moimi ujemnymi zdolnościami w tej materii. Ot dwie kreski, kółko i X-Wing w ustawieniu bojowym gotowy. I choć tego typu malunki (wraz z malunkami równie prostych TIE Fighterów) pokrywały swego czasu praktycznie każdy mój szkolny zeszyt, tak muszę przyznać, że prezentowana dziś grafika, X-Winga (wersja „przebudzona” – T-70), prezentuje znacznie lepiej.
Co więcej, przypomniała mi ona o innej, zapomnianej już przed laty, ale w swoim czasie bardzo ważnej dla mnie pasji… Będąc ledwie odrosłym od ziemi brzdącem, moim ulubionym sklepem były składnice harcerskie. Polowałem tam na dodatki do kolejki Piko oraz modele samolotów do sklejania. Jednak wobec chronicznego braku tych pierwszych (w tamtych czasach taki mieliśmy klimat, że braki w sklepach nie były niczym nadzwyczajnym), moją największą pasją w tamtych czasach stało się to drugie. Jak dziś pamiętam mój pierwszy model, czyli PZL-37 A/B Łoś. Jak te modele trzymały się kupy przy kleju jaki do nich dołączano jest dla mnie tajemnicą do dziś. Ja szybko, dzięki uprzejmości mojej mamy, przerzuciłem się na klejenie lakierem do paznokci. Po samolotach w czasach komunizmu, przyszedł czas na kapitalizm, wraz z nim rynek wolny i mający znacznie więcej do zaoferowania oraz helikoptery, które z miejsca wydały mi się dużo ciekawsze, niż samoloty. Na mojej półce stały więc takie klasyki jak AH-64D Longbow Apache, AH-1W Supercobra czy Mil-24 Hind-F. Jednego mi tylko do szczęścia brakowało, a mianowicie wspomnianych już umiejętności malowania, bowiem dopiero umiejętnie pokryte farbą, modele nabierały prawdziwej okazałości. I może właśnie ten niedosyt sprawił, że ostatecznie porzuciłem tę pasję. Ale kiedy teraz o tym myślę, to stwierdzam, że fajnie byłoby do tego wrócić, szczególnie jeśli sklejać by można statki z Gwiezdnych Wojen.