Wpisy blogowe, poza luźnymi i nie zawsze ściśle związanymi z tematyką portalu, przemyśleniami redaktora naczelnego, są też swoistym kalendarzem, w którym odliczam dni do premiery najbliższego filmu spod znaku Star Wars. Do Rogue One zostało zatem… 105 dni.

Pamiętam, że rok temu o tej porze skupiłem się na cięższym gatunkowo znaczeniu daty 1 września, ale tym razem postanowiłem nie uderzać w podniosłe i tragiczne tony i skupić się na innym doniosłym fakcie z dniem 1 września związanym (choć dla niektórych też bywa on tragedią), a mianowicie początkiem szkoły.

W ostatnich latach data za zaczęła przypominać dla mnie każdy inny dzień roku, szczególnie jeśli nie musiałem wtedy akurat podróżować komunikacją miejską i koło żadnej szkoły się nie znajdowałem, dziś jednak jakoś mnie tak naszło i starałem sobie przypomnieć, jak to było, gdy sam chodziłem do szkoły i jakie emocje towarzyszyły dniu 1 września.

Niestety wczesnych lat podstawówki już aż tak dokładnie nie pamiętam, zresztą mam wrażenie, że wtedy szkoła była li tylko zabawą, bo niby tam jakieś lekcje i nauka bywały, ale było to tak proste (albo ja tak zdolny ;)), że nie musiałem robić praktycznie nic. Zatem jedyna różnica pomiędzy wakacjami, a ich brakiem była taka, czy z kumplami bawiliśmy się przede wszystkim na polu, czy w szkole.

Oczywiście im dalej w las, tym przestawało być tak różowo. Nauki było więcej, oceny nie były już w formie serduszek, a ja miałem coraz więcej ciekawych alternatyw dla siedzenia w szkolnych ławkach. Ale że uczniem byłem pilnym i karnym, to siedziałem, ale wakacje stawały się czymś coraz bardziej upragnionym.

Liceum już w ogóle nie znosiłem, wszystko bowiem było już prawie całkiem na poważnie, a obijać się bez konsekwencji ocenowych było coraz trudniej. Oczywiście aktywności poza szkolne też były coraz bardziej kuszące, a wakacje nigdy tak nie cieszyły jak wtedy.

Na szczęście na studiach wszystko wróciło do normy, a wakacje znów były cały rok, ewentualnie rok akademicki trwał cały rok, ale to już wszystko zależy od podejścia i życiowej filozofii.

No ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Zaczęło się mniej więcej dorosłe życie, praca i tym podobne, a wakacje już nigdy miały nie być tym, co kiedyś. No i nie są…

 

PS. Prawie zapomniałem złożyć najserdeczniejszych życzeń zdrowia, szczęścia i nieustającej weny twórczej dzisiejszemu solenizantowi. A jest nim nie kto inny, jak Timothy Zahn!