Wpisy blogowe, poza luźnymi i nie zawsze ściśle związanymi z tematyką portalu, przemyśleniami redaktora naczelnego, są też swoistym kalendarzem, w którym odliczam dni do premiery najbliższego filmu spod znaku Star Wars. Do Rogue One zostało zatem… 141 dni.

Są wakacje, ja jestem na wakacjach, więc i temat będzie wakacyjny, ale i bez odrobiny rozważań na temat Oryginalnej Trylogii się nie obędzie.

Otóż znudzeni już lekko siedzeniem w naszym bunkrze, wybraliśmy się do zlokalizowanego nieopodal zamku w Wiśniczu (w sumie nie wiem, czy w Nowym, czy Starym). Sam zamek w sumie całkiem zgrabny i niebrzydki, ale jednak brakowało w nim tego czegoś. Na pierwszy rzut oka wydawał się on bowiem nieco nudny, pozbawiony życia i charakteru. Tym niemniej przyjechaliśmy, więc zwiedzić należało. I w sumie pewnie wrażenie takie by się utrzymało i ugruntowało, gdyby nie osoba przewodnika…

Gość niestary, młody wręcz, bo nie mógł mieć chyba lat więcej, niż 27-28, jednak ewidentnie zajawiony na puncie swej pracy i miejsca, po którym przyszło mu ludzi oprowadzać, a co ważniejsze, potrafiący opowiadać o nim niezwykle zajmująco i zabawnie. Dość powiedzieć, że zamkiem potrafił zainteresować niemal zawsze marudną i oporną na wiedzę wszelaką 9-latkę, i to nawet pomimo tego, że nie miał on (ani zamek, ani przewodnik) ani grama koloru różowego, czy pokemonów (lub innych kucyków czy księżniczek). Co dowodzi tylko, że czasami całą robotę robi właściwa osoba na właściwym miejscu.

I w tym momencie zastanowiłem się, czy ze Star Wars też tak było? Przecież wszyscy wieszczyli projektowi spektakularną klapę, a i w samej ekipie nie brakowało osób, które wszem i wobec wyrażały swą niechęć, czy wręcz pogardę dla tworu Georga Lucasa. A jednak udało się! Kim zatem był ten właściwy człowiek, na właściwym miejscu? Czy był to Mark Hamill, który pomimo swego drewnianego aktorstwa, a może paradoksalnie dzięki niemu stworzył bohatera, z którym wielu mogło się utożsamiać? A może nieznany nikomu „cieśla” Harrison Ford i jego szlachetny łotrzyk, którym chciał być każdy chłopak. Carrie Fisher chyba jednak nie, bo jak już nie raz wspominałem, nigdy nie uważałem jej za specjalną piękność. Ale i tak najbardziej oczywistą odpowiedzią zdaje się ta, mówiąca, że właściwym pół-człowiekiem, pół-maszyną był Darth Vader i to on w ogromnej mierze odpowiada za sukces filmu, sagi i całej marki.

Albo on, albo sam „Stwórca” znalazł się dokładnie tam, gdzie powinien, dokładnie wtedy, kiedy powinien i zrobił dokładnie to, co powinien, czyli zrealizował swą wyjątkową wizję.