Tytuł: Han Solo 001
Scenariusz: Marjorie Liu
Rysunki: Mark Brooks
Historia: Han Solo, part I
Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej… Jak niemal każdy mały chłopiec uwielbiałem pościgi samochodowe. Do znudzenia oglądałem film „Mistrz Kierownicy Ucieka”, a i „Wyścigiem Armatniej Kuli” też nigdy nie pogardziłem. Był też Bullitt, aczkolwiek zachwytów nad jego, klasyczną ponoć, sceną pościgu do dziś nie rozumiem. No ale w każdym razie uwielbiałem szybkie samochody (Pontiac Trans Am marzy mi się po dziś dzień) i zawadiackich kierowców (nawet piękne kobiety do szczęścia nie były potrzebne), nic więc dziwnego, że tak bardzo czekałem na debiut mini serii o Hanie Solo, która właśnie o słynnym wyścigu miała opowiadać, a fakt, że to nie samochody miały się ścigać, a statki kosmiczne absolutnie mi nie przeszkadzał.
No i w końcu się doczekałem! A pierwszy numer, choć nie rozczarował, pozostawił po sobie spory niedosyt. W przeciwieństwie do samego bohatera, historia o Hanie Solo nie rzuciła się bez zastanowienia w wir szaleńczej akcji. Zamiast tego mamy tutaj bardzo dokładne nakreślenie sytuacji (mentalnej), w jakiej znajduje się Han niedługo po Bitwie o Yavin. Zabieg wydaje się tyleż ciekawy, co chyba niepotrzebny z punktu widzenia samej historii. Ale oczywiście autorka może jeszcze dowieść, że wszytko to było istotne – wtedy z przyjemnością odszczekam swoje słowa, a tak czy inaczej oddać jej muszę sprawiedliwość, że charakter Hana udało jej się uchwycić niemal bezbłędnie.
A swoją drogą, to spotkaliście się kiedyś ze spiskową teorią na temat Chewiego mówiącą, że drugi pilot Sokoła Millenium od dłuższego czasu pracował dla Rebelii i to właśnie on był architektem zejścia się dróg tej ostatniej w Hanem Solo? Jeśli tak i jeśli jesteście jej zwolennikami, to Marjorie w pierwszym numerze dostarczy Wam kolejny argument w dyskusji, co, jeśli było zabiegiem świadomym, było bardzo sympatycznym „puszczeniem oczka” w stronę fanów.
No ale mając to już za sobą, można było w końcu przejść do wyścigu. Nie jest to jednak oczywiście jakiś pierwszy lepszy wyścig, a najstarszy i prawdopodobnie najbardziej niebezpieczny wyścig w galaktyce, a mianowicie: Dragon Void. Niestety nie doczekałem się na wyjaśnienie, czym konkretnie wyścig się charakteryzuje oraz dlaczego jest tak niebezpieczny (w komiksach opowidających o wyścigach własnie w tym miejscu pojawia się obrazowa mapka), zabrakło też nieco wyświechtanego, ale lubianego przeze mnie przedstawienia bohaterów (które dokonywane jest najczęściej przez spikera, który na moment przejmuje funkcję narratora). Oczywiście kilkoro konkurentów Hana Solo poznajemy i choć każdy z nich ma zaledwie parę paneli, dają one i tak niezłe pojęcie, z kim Han Solo będzie się mierzyć.
No i właśnie, czytając ten fragment komiksu stanął mi przed oczami wyścig marzeń, w którym Jason Statham (jako tytułowy Transporter) czy Vin Disel (jako Dominic Torreto) stają na przeciw Chrisa Hemswortha czy Daniela Brühla (jako odpowiednio James Hunt oraz Nili Lauda – genialna kreacja! – z filmu Rush). A dlaczego? Ano dlatego, że Han, świetny pilot, ale przede wszystkim przemytnik i awanturnik, w szranki stawał będzie z pilotami stricte rajdowymi, na którymi stoją nie tylko lata doświadczenia, ale nierzadko także całe stajnie dbające o stan ich statków. Wobec takich przeciwników Han wydaje się być bez szans, no ale jak on sam to powiedział – never tell me the odds!
I właściwie tylko jedna rzecz w komiksie mi się fabularnie nie podoba. Na ostatnich stronach wyścig startuje, statki wychodzą z nadprzestrzeni i… dzieje się coś, czego nie rozumiem i co kompletnie nie pasuje mi do historii o wyścigu. Ale Marjorie Lui ma u mnie duży kredyt zaufania i wierzę, że jakoś z tego wybrnie i uczyni mini serię Han Solo najlepszych komiksem w nowym kanonie.
A zadanie ma ułatwione, bo rysunki Marka Brooksa są niemal idealne! Han Solo bardzo przypomina młodego Harrisona Forda, Leia od młodej Carrie Fisher jest znacznie piękniejsza, Chewie włochaty jak zawsze, a statki… Statki wychodzą mu chyba najlepiej, co w tej historii będzie kluczem.
Dlatego też z czystym sumieniem oceniam komiks na… 7/10. Niby dość nisko, ale zaniżyłem ją świadomie, bo liczę, że w następnych numerach będzie jeszcze lepiej, a nie chciałbym, by skończyła mi się skala.
A na dokładkę jeszcze galeria alternatywnych okładek komiksu: