… i tutaj wstawia się z reguły nazwę swego miasta, osiedla, ulubionego klubu, czy w szczególności, uczelni. A że weekend ten upłynął pod znakiem Juwenaliów, to podobne okrzyki usłyszeń można było praktycznie wszędzie. Wszędzie też, jak Kraków długi i szeroki, walały się jakieś studenckie autopiloty czy zgony. Doszło nawet do tego, że wracając do domu jakoś tak przed 3, przed wejściem do klatki natknęliśmy się na… śpiącego pirata (mam wrażenie, że wszelkiego rodzaju przebrania były w tym roku na Juwenalia bardzo popularne, albo to, albo był wyjątkowy wysyp angolskich wieczorów kawalerskich, które przebierają się niemal zawsze).

Wyglądało to praktycznie identycznie, jak na zdjęciu, serio serio. Musieliśmy go niestety nieco przesunąć, bo tarasował wejście do klatki, a gdy owego zgona przekraczałem, pomyślałem tylko, że nie zazdroszczę mu przebudzenia. Dla mnie po czymś takim pękający łeb byłby najmniejszym problem, znacznie cięższą przeprawę zafundowałaby szyja i beznadziejnie zesztywniały kręgosłup, a w niedalekiej perspektywie także pewnie płuca, które zapaleniu by mogły ulec, jako że noc była naprawdę chłodna. No ale organizm młody i a alkoholi dokładnie zakonserwowany, to i inaczej pewnie rzeczy przetrawia.

Potwierdziło się to rano, gdy po piracie nie było śladu. Musiał więc jednak zwlec się o własnych siłach (wątpię, czy w takim miejscu ktoś ze znajomych by go znalazł) i ruszył na szerokie wody, a jedynym dowodem na to, że nie był to tylko nasz pijacki zwid, pozostała jego czapka, która wciąż pod drzwiami leży.

Pozazdrościć zatem trzeba tylko niezłej imprezy, beztroskiego wieku i ułańskiej, a raczej pirackiej fantazji i życzyć pomyślnych wiatrów, bo tak czy inaczej, dziś na pewno mu się przydadzą.