Jakiś czas temu w przypływie bolesnej szczerości, jaka chyba tylko po alkoholu jest możliwa, usłyszałem od bardzo bliskiej mi osoby, że ja nie mam przyjaciół, a jeśli już, to góra dwóch.
Przyznam szczerze, że trochę mnie to zabolało i przez parę dni chodziłem jak struty, przede wszystkim dlatego, że była to niestety prawda. Zawsze marzyła mi się zgrana paczka, jak z tytułowych Przyjaciół czy innego sit-comu, jednak przyjaciół nigdy nie miałem dużo, aczkolwiek zawsze byłem zdania, że dobrych i do grobowej deski. A jednak w ostatnim czasie z tym najstarszym (z czasów licealnych) kontakt niestety bardzo się rozluźnił i rozmył do jednego-dwóch, góra trzech piw raz na około rok. Z kolejnym, tym z czasów studenckich jest niewiele lepiej, bo częstotliwość jest około dwa razy do roku. Pozostała dwójka w sumie w zupełności mi wystarcza, choć strata i tak boli.
Ale przyjaciele to jedno, gorzej, że dobrzy znajomi, których zawsze od przyjaciół jest trochę więcej, też jakoś się bardzo przetrzebili. Oczywiście i tych nie było wielu, tym niemniej było pewne grono osób, które zawsze chętnie widywałem i cieszyłem się na każdą wspólną imprezę czy działkowego grilla. Niestety o to grono z różnych względów się rozpadło, a ja miałem poważne wątpliwości, czy ktokolwiek dotrze na moją wczorajszą imprezę imieninową. Oczywiście nie przyszli Ci to zawsze, ale lista obecności koniec końców i tak okazała się dłuższa, niż przy okazji imprezy urodzinowej.
A że było bardzo sympatycznie (zaskakująco wręcz), to wszelkie smutki i żale mnie opuściły i stwierdzam, że przyjaciół mam wystarczająco, a znajomi może jeszcze wrócą.