Nadal walczę z choróbskiem i choć się nie poddaję, to powoli oddaję pole grypie, czy innemu ustrojstwu. Dlatego też, by walnie nie skończyła się bezwarunkową kapitulacją, musiałem posłać po posiłki, a raczej sam się do posiłków planuję udać. Innymi słowy, idę do lekarza.

Nie robię tego często, bo choć prywatna opieka lekarska, którą zapewnia mi firma (oczywiście nie za darmo) pozwala uniknąć uroków państwowej służby zdrowia (poza nagłymi wypadkami), to i tak wzbraniam się przed tym jak mogę. W końcu z wizytami, jest jak z wizytami u mechanika, idziesz na przegląd, ewentualnie z jakąś drobną usterką, a wychodzi z wymienioną połową samochodu i rachunkiem liczonym w tysiącach złotych.

No ale jak mówi stare, chińskie przysłowie – Praca albo zdrowie, wybór należy do Ciebie. Ja wybieram zdrowie, więc jeśli jutro doktor stwierdzi, że faktycznie coś mi jest, to szykuje się F1…, K2…, M3… L4, czy jakoś tak. A tymczasem zastosuję kuracje „domowe” – herbatę z miodem i sporą ilością prądu.