Dziś rano na FB wrzuciłem już małą zajawkę dzisiejszego wpisu, a teraz przyszedł czas, by go rozwinąć. Ale by to zrobić i należycie wszystko wytłumaczyć, muszę cofnąć się pamięcią do dość wczesnej podstawówki. Wtedy to bowiem, na początek lat 90′, przypadł szczyt popularności NBA w Polsce (dla mniej w temacie kumatych dodam, że jest to zawodowa liga koszykówki za oceanem). Każdy dzieciak na podwórku chciał być wtedy Michaelem Jordanem (choć ja zawsze sympatyzowałem raczej z Charlesem Barkley’em czy Karlem Malone) i do dziś ten i ów ma pewnie przed oczami jego najlepsze akcje.
O tak, Michael Jordan był twarzą koszykówki… Nie! On był koszykówką i pewnie do dziś mało jest osób, które nie wiedzą kim on jest. A jest, według wielu, najlepszym koszykarzem w historii. No i tutaj dochodzimy do meritum, bo tym, kim dla koszykówki był w larach 90′ Jordan, tym jest dziś Lebron James, czy jak wolą inni, Król James. Tutaj głosy o najlepszym graczu w dziejach nie są może aż tak głośnie, ale nikt nie ma wątpliwości, że jest to zdecydowanie najbardziej wszechstronny i kompletny gracz, który kiedykolwiek wybiegł na koszykarski parkiet.
Jednak tym, co zrobił ubiegłej nocy LeBron, dał bardzo mocny argument swoim zwolennikom, a co ważniejsze, napisał ostatni rozdział najpiękniejszej chyba historii w dziejach zawodowego sportu. Otóż nasz bohater, któremu od początku wieszczono, że będzie jednym z najlepszych, początkowo trafił do przeciętnej, żeby nie rzec słabej drużyny ze swego rodzinnego stanu – Clevland Cavaliers. Odmienił on jednak nie tylko sam klub, ale cały stan (uznawany za mocno zadupiasty), którego mieszkańcy w końcu mieli być z czego dumni. Wszyscy myśleli, że uzbrojeni w najlepszego gracza swojej generacji, Kawalerzyści zdobywać będą mistrzostwo za mistrzostwem. Tak się jednak nie stało, a sfrustrowany i rozczarowany Lebron przeniósł się na Florydę, gdzie wraz z naszpikowanym gwiazdami Miami Heat zdobył w końcu upragnione tytuły. Jednak w jego rodzinnym stanie Ohio okrzyknięty został zdrajcą i z bohatera, stał się wrogiem publicznym numer jeden.
I gdy wszystko wskazywało na to, że mistrzowska passa Miami trwać będzie jeszcze lat parę, Król Jamses podjął jedną z bardziej zaskakujących i bezprecedensowych decyzji w dziejach ligi – powrócił do swego rodzimego klubu z Clevland w nadziei, że da Cavaliers pierwszy tytuł w historii. W zeszłym roku był tego bardzo bliski, ale przegrał tyleż z rewelacyjnymi Golden State Warriors, co z plagą kontuzji w swym zespole. A w tym roku, gdy Kawalerzyści przegrywali już 1-3 (w serii do 4 wygranych) i wszystko wskazywało na to, że Clevland nigdy już nie będzie cieszyć się z mistrzowskiego tytułu, LeBron James i spółka dokonali czegoś, czego w finale nie dokonał jeszcze nikt – wygrali 4-3 przegrywając 1-3.
Zresztą smaczków w finałowej rywalizacji i całym tegorocznym play-off było sporo więcej, ale że pora już późna, nie będę się dalej rozpisywał, powiem jeszcze tyko tyle – Chapeau bas!