Wczoraj pisałem o miłości do swej ojczyzny i doszedłem do wniosku, że to bardziej sympatia, a nawet nie to, raczej przywiązanie. Ale to nie ważne, bo co by to nie było, jst to uczucie ślepe. Jednak czy tak samo irracjonalna nie jest nasza miłość do Star Wars?
No bo tak naprawdę za co Gwiezdną Sagę kochamy?
Większość fanów na takie pytanie odpowie oklepaną regułką, że bohaterowie, z którymi łatwo się utożsamiać, że uniwersalne wartości, że rozległy, fascynujący świat oraz że rozrywka łącząca pokolenia. Ale co to wszystko tak naprawdę znaczy? Dla mnie w sumie niewiele, a jestem też za młody (jak i zapewne większość z Was), by kochać Gwiezdne Wojny za zmieniające postrzeganie świata, efekty specjalne. Oczywiście w swoim czasie były one czymś niewyobrażalnym i mogły nie tylko zafascynować, ale i wywołać uwielbienie wśród milionów fanów, jednak gdy ja pierwszy raz SW zobaczyłem, efekty wciąż wydawały się świetne, ale nie były w tej świetności jedyne.
Podczas gdy przeciw Star Wars przemawiało całkiem sporo. Ta sama warstwa wizualna, która porywała w kwestii na przykład kosmicznych bitew, mocno trąciła myszką i wywoływała uśmiechy politowania w kwestii przynajmniej niektórych obcych, przedstawionych w filmie. Bohaterowie, i owszem, wywoływali sympatię i żywe emocje, ale też byłi dość sztampowi i jednowymiarowi. A niedorzeczna i nielogiczna długimi momentami fabuła, a także toporne dialogi (że o wpadkach typu szturmowiec walący się w głowę) powinny były dopełnić dzieła zniszczenia.
Za co więc mimo wszystko kochamy Star Wars, ale tak naprawdę, bez wyświechtanych sloganów? Ja odpowiedziałem sobie na to pytanie i doszedłem do następujących wniosków:
Po pierwsza za statki, praktycznie wszystkie, no może poza Y-wingami, bo one jakieś takie drętwe są.
Po drugie za Chewbacce i jego porykiwania.
Za Yodę po trzecie też, tak.
A dalej, to już jakoś tam samo siłą rozpędu śnieżnej kuli poszło.