Wczoraj, po rodzinnym obiedzie, był także „movie night”, musiało być więc jak na amerykańskim filmie i do seansu (nadal wałkuję Harry’ego Pottera) nie mogła zabraknąć popcornu.

Nie jestem jakimś wielkim fanem (nie pamiętam nawet kiedy jadłem go po raz ostatni, ale na pewno dawno temu), tym niemniej sam proces jego przygotowania zawsze dawał mi sporo frajdy.

Oczywiście nie mówię o popcornie z mikrofali, bo on frajdy nie daje żadnej, nawet jeśli ziarenka kukurydzy wystrzelane są znacznie dokładniej. Mówię o robieniu go klasycznie, w wielkim, regularnie potrząsanym garze, na oleju z masłem i solą. A jeśli gar ma do tego przezroczystą pokrywkę, jest to tym fajniejsze.

Taka mała rzecz, a cieszy 🙂