Miało być dziś o postanowieniach noworocznych, bo bez tych się oczywiście obyć u mnie nie mogło, ale jako że za oknem nastało coś jakby zimę przypominającego (nawet odrobina śniegu się zdarzyła), to postanowiłem o tym pokrótce.

Oczywiście jako osobnik zimą właśnie urodzony (urodziny obchodzę już 11 stycznia, jakby ktoś chciał, mogę podać adres, gdzie należy prezenty wysyłać ;)), naturalnym jest, że śniegi i mrozy mi nie straszne. Ba! Wyglądam ich zawsze z utęsknieniem, bo choć nie uprawiam żadnego z zimowych sportów (poza okazjonalną jazdą figurową na ukrytym pod śniegiem lodzie), to uwielbiam oglądać świat w białej aranżacji (nawet miejsca, brudnobiała mi nie przeszkadza).

Mrozy też nie są mi straszne, bo po pierwsze, ma mnie co od zimna chronić, a po drugie ciepła sporo generuję i chętnie je oddaję, dlatego też praktycznie nigdy nie marznę. No chyba, że są to pierwsze dni siarczystych mrozów i organizm nie miał się jeszcze do nich okazji przyzwyczaić. I dziś był właśnie jeden z tych dni. Słupek rtęci nie sięgnął jeszcze dnia, jak na Hoth, ale nawet te -10 starczyło, by komfort cieplny gdzieś sobie na pewien czas poszedł. Na szczęście przetarcie zimowych szlaków nie było zbyt długie, więc sytuacja szybko wróciła do nomy, a mi znów jest gorąco w zbyt nagrzanym domu, także podróż z Hoth na Tatooine odbyłem w rekordowo krótkim czasie (Sokół może się schować ;)).