Jeśli ktoś w miarę uważnie śledził bloga, ten wie, że jedzenie jest moją pasją w stopniu prawie tak samo dużym, jak Star Wars. Oczywiście sam także lubię gotować i śmiem twierdzić, że wychodzi mi to całkiem nieźle, jednak przede wszystkim lubię odkrywać nowe smaki (lub wracać do starych, sprawdzonych) w restauracjach.
Niestety lata odwiedzania i opisywania gastronomii w Krakowie sprawiły, że stałem się cokolwiek wybredny. Albo to, albo poziom restauracji drastycznie się obniżył, bo od dłuższego już czasu jedna restauracyjna porażka goniła drugą, a wyzwaniu sprostać nie były zarówno nowe knajpy na dorobku, jak i uznane marki, w których drzwi się nie zamykają.
Ale na szczęście po długich miesiącach prób i błędów zła passa została dziś przełamana, a ja nie jedną, a dwie świetne knajpki odwiedziłem. Obie nowe, co więcej, dzieli je jakieś 100 metrów. Jedna to restauracja włoska serwująca certyfikowaną pizzę neapolitańską i czuć, że faktycznie nie jest to jakaś osiedlowa buła, a i placki od ogromnej większości krakowskich „prawdziwych Włochów” ma pod sobą. Co więcej, zaczynam się zastanawiać, czy aby nie jest to najlepsza pizza w Krakowie, w biorąc pod uwagę moje absolutnie uwielbienie dla pizzy, mówi to naprawdę sporo.
Drugim miejscem było maluteńkie, greckie bistro przylegające do sporo większych greckich delikatesów, gdzie sympatyczny Kostas serwował dań niewiele i bardzo proste, ale za to uczciwe, autentyczne i bardzo smaczne. A do tego ponoć bardzo dobrą kawę, ale tego nie wiem i nie oceniam, bo dla mnie każda kawa jest obrzydliwa.
No i w ten właśnie sposób mój humor tego wieczora należy do bardzo dobrych, szkoda tylko, że wciąż na polskiej ziemi nie ma knajpki starwarsowej, o, na przykład takiej: