Podróże, małe i duże, mają jednak swoje plusy – dają dużo czasu na czytanie książek, więc „Tarkina”, czyli pierwszą pozycję z nowego kanonu wydaną po Polsku, skończyłem na samym początku mojej wyprawy, jeszcze zanim dotarłem do Częstochowy. Dlatego też, kontynuują dobrą tradycję, pokuszę się o recenzję także tej książki.
Jak nietrudno się domyślić, skupia się ona na postaci pierwszego i jedynego Wielkiego Moffa w historii Imperium – pochodzącego z Eriadu Wilhuffa Tarkina. Mamy więc tutaj do czynienia z książką opowiadającą historię postaci jednoznacznie negatywnej. I owszem, czarne charaktery są często ogromnie charyzmatyczne, charakterystyczne i lubiane, jednak Tarkin raczej do nich nigdy nie należał. Oczywiście w filmie była to postać bardzo dostojna, stylowa i budząca respekt (nawet samego Dartha Vadera), jednak nie była to nigdy persona budząca sympatię (bo i czy Hitler potrafi sympatię budzić?).
Z drugiej strony, w przeciwieństwie do recenzowanej przez mnie poprzednio książki, „Tarkin” nie kładzie podwalin pod nadchodzące Przebudzenie Mocy, a opowiada o dawno minionych wydarzeniach. I to był drugi czynnik, który sprawił, że książką nie byłem aż tak podekscytowany i nie przeczytałem jej aż tak szybko, ale jednak przeczytałem.
UWAGA!!! Poniższy tekst zawiera spoilery!
Mamy zatem świeżo mianowanego Moffa, niegdysiejszego gubernatora Eriadu, który jest jedną z osób nadzorujących budowę tajnej i w zamierzeniu ostatecznej broni Imperium. Jednak zanim zawiązała się jakaś akcja minęło sporo czasu, bowiem gdy fabuła dreptała sobie praktycznie w miejscu, ja poznawałem szczegóły z dzieciństwa i młodości przyszłego zausznika Imperatora. Dało to pewien pogląd na to, co i w jaki sposób ukształtowało bezwzględną i bezkompromisową naturę Wilhuffa Tarkina. Okazuje się, że dokonały tego barbarzyńskie, rodzinne tradycje oraz śmiertelnie niebezpieczna flora i fauna (szczególnie fauna)planety Eriadu. Zresztą nasz „bohater” na przestrzeni całej książki wspomina (niekiedy miałem wrażenie, że było to nieco wymuszone) swój obóz przetrwania i zachowania, których nauczył się od krwiożerczych drapieżników, a które idealnie sprawdzały się w imperialnej rzeczywistości.
Jak się okazało, charakter i osobowość kształtowane w takich okolicznościach znalazły uznanie w oczach samego Sheeva Palpatina (już wtedy, kiedy był on jeszcze senatorem, a potem kanclerzem). To właśnie dzięki tej przyjaźni Tarkin wspiął się na szczyty Imperialnej władzy, jednak wciąż nie do końca był w stanie dogadać się w z drugim, a raczej pierwszym największym zausznikiem i protegowanym Imperatora – Darthem Vaderem.
Dlatego też Palpatine właśnie tej dwójce powierza błahą z pozoru misję zbadania sprzętu, który służył separatystom do fałszowania transmisji HoloNetowych, a który mógł być także użyty w pozorowanym ataku na Posterunek – dowodzoną przez Tarkina stację nadzorującą budowę Gwiazdy Śmierci. I w tym miejscu rozpoczyna się zabawa w kotka i myszkę z grupą dysydentów mających poważne urazy (osobiste i ideowe) wobec Imperium. O dziwo, przez większość czasu to czarne charaktery znane z Nowej Nadziei występują w roli myszki. A jak to się wszystko kończy? Aż tak dalece spoilerować może nie będę, choć wspomniałem już, że cała historia jest bardzo przewidywalna.
To jeden z moich podstawowych zarzutów, a drugi jest taki, że akcja rozwija się bardzo wolno, jej faktyczne zawiązane następuje w okolicach 1/3 i tak niezbyt długiej książki, a intryga, którą sam Palpatine teoretycznie szybko rozgryza, zdaje się być kreowana na coś znacznie większego i niebezpieczniejszego (może nawet na zaczątki Rebelii), niż jest w istocie. Całą książkę czyta się też jak origin story, który nie ma na celu nic więcej, jak wnikliwsze przedstawienie stron i bohaterów, których konflikt na dobre dopiero się rozwinie w przyszłych publikacjach. I jeśli tak faktycznie będzie, a zmaganiom Wielkiego Moffa oraz rozgoryczonego i pełnego urazy wobec samego Wilhuffa i całego Imperium Tellera poświęcona będzie kolejna publikacja, to „Tarkina” ocenić będę mógł całkiem pozytywnie. Jednak jeśli to koniec, a historia nie będzie kontynuowana, to książka pozostawi pewien niedosyt.
Aczkolwiek jeśli chodzi o warstwę językową, jest to lektura całkiem przystępna. Oczywiście na Pulitzera czy tym bardziej literackiego Nobla James Luceno liczyć nie ma co, tym niemniej „Tarkina” czyta się bez znużenia i zmęczenia. Nie jest to może też lektura pochłaniania z wypiekami na twarzy jednym tchem, ale i tak oceniam ją raczej na plus, niż na minus. Aczkolwiek jest też faktem, że ktoś, kto fanem Star Wars nie jest, z lektury „Tarkina” wiele przyjemności nie będzie czerpał.
Zastrzeżeń nie mam też do pracy wykonanej przez Wydawnictwo Uroboros. „Tarkin” wydany jest bez zarzutu, papier nie jest może najwyższej jakości, ale jest też znacznie powyżej najniższej. Okładka (miękka ze skrzydełkami) jest graficznie identyczna z oryginałem i choć nie jest porywająca, to dobrze współgra z całą resztą. A sama książka po 1,5 tygodnia czytania (dość ostrożnego, aczkolwiek prowadzonego głównie w różnych środkach kominukacji) książka nie nosi znaczących śladów użytkowania, więc jeśli kiedyś zapragnę do niej wrócić, będę miał książkę w stanie niemal idealnym.